Włodi - 2011-01-24 13:57:48

W tym temacie piszemy opowiadanki , długie i krótkie . :D

Włodi - 2011-01-24 14:00:52

I Szaleństwo

Wśród drzew pojawiła się Mgła. Nie jakaś typowa z której leśne pająki tkały zwiewne szaty dla istot Lasu – Ona była inna. Gdy pierwszy raz przelała się przez próg jego chatki w głowie poczuł ból, a w sercu niepokój – niestety nie dane mu było bliżej Jej zbadać – właśnie świtało i promienie Słońca przeniknęły Ją na wskroś czyniąc ulotną – zdrętwiały patrzył jak Odchodzi..
W pośpiechu się odział i wybiegł na zewnątrz – tam gdzie jeszcze nie docierały promyki, wciąż Była – czuł Jej strach i zarazem ciekawość. Jej blade kosmyki bezszelestnie sunęły ku jaskini – nie wahał się ani chwili – znał wszelakie zjawiska dziejące się tu od zawsze, ale to było dla niego coś nowego. Z drżeniem wszedł do środka – Jej kłęby zaczęły się przeistaczać – najpierw ujrzał oczy: szare, smutne, wpatrujące się weń jednak z nadzieją.
- Kim.. Czym..
- Jestem? Byłam? Byłam jedną z milionów by stać się jedyną.. Okrutna kara.. Gorsza od śmierci.. Istnienie.. I jego namiastka..
- Ale.. jak? Jeśli można spytać..
- To nieistotne i zbyt okrutne bym chciała wracać do tego.. Ważniejsze jest co ciebie czeka.
- Mnie?
- Tak. Podążasz ścieżką, którą i ja podążałam – powielasz moje błędy, moje czyny.. a On wysłał mnie bym cię ostrzegła..
- Kto? Jakie błędy? Na Gratha! Nic nie rozumię..
- Milcz! I patrz!
Postać rozwiała się nagle i otuliła go kłębami szarymi, wilgotnymi i mrocznymi. Czuł ból.. smutek.. niepokój.. strach.. gniew.. wściekłość.. Widział siebie samotnego.. słyszał śmiech i przekleństwa swych ofiar – teraz katów. Widział wytykającego go palce i gałęzie drzew – ptasi śpiew, do tej pory taki radosny, napawał go lękiem..
Słońce poczęło chylić się ku zachodowi, gdy wszystkie doznania ustały. Nadzieja.. znów była obok.
- Wstań i idź. Zostałeś ostrzeżony – twoje życie nadal jest w twoich rękach. Nasze następne spotkanie nie będzie ostatnim – będzie wiecznym.
- Ja.. nie wiedziałem.. nie chciałem..
- Wiedziałeś i chciałeś – może twe pobudki były altruistyczne i w świecie który znasz były by pochwalone, ale nie tu – tu nie ma współczucia – jest wina i jest kara. Tylko dlatego, że nieraz się wahałeś – dostałeś szansę – jeśli ją zmarnujesz..
- Tak.. chyba pojąłem.. tak naprawdę me czyny nie były dobre.. krzywdziłem tych którym chciałem pomóc.. bo to nie była pomoc.. tak, masz rację altruizm w ocenie jednych to tak naprawdę egoizm – w najczystszej postaci.. i jeszcze te myśli: „chcę przecież dobrze..” – a przecież można zawsze udzielić rady, prawda?
- Wiele przed tobą jeszcze – On, ja i wszyscy wokół będą cię obserwować – no ale jesteś na najlepszej drodze do zostania Wybrańcem.
Mgła znikła pozostawiając po sobie dziwny szmer – brzmiał zupełnie jak śmiech. Śmiech i ostrzeżenie zarazem.

Włodi - 2011-01-24 14:03:26

II ============================================
Wracałem zmordowany do miasta. Moje czarne włosy były potargane, a twarz miałem zrezygnowaną. Przeszedłem przez bazar, skręciłem w ciemną alejkę. Byłem już niedaleko. Zakręt. Jeszcze jeden. Nie lubiłem tego miasta ze względu na architekturę, choć i osoby zamieszkujące Nithal nie były duszami towarzystwa. Doszedłem do budynku alchemika. Sklep nie był tak pokaźny jak domy, jednak zawsze można było odczuć, że jest to miejsce jakich mało. Wszedłem do sklepu.
- Masz wszystko? - Spytał jakiś starzec.
- Ja też się cieszę że wróciłem. Nie mam tylko liścia Olifusa. - powiedziałem, rzucając torbę w stronę alchemika.
- Dostaniesz za to 3000 sztuk złota.
- 45000. Mówiłeś że na kurhanach nie ma o tej porze Ghuli. Myliłeś się - rzekłem z przekąsem.
- Niech będzie. Masz jakąś poważniejszą robotę, czy dalej zamierzasz podróżować? - spytał zaciekawiony Beterezar.
- Zarobiłem w tej mieścinie dość sporo. Chyba wrócę w rodzinne strony.
- Mój przyjaciel chciałby się z tobą spotkać - przerwał mi rozmówca.
- Po co? - spytałem wyraźnie zaciekawiony.
- Ma dla ciebie robotę, a...
- ...Dobrze płaci? - zainteresowałem się.
- Sądzę, że nagroda cię zadowoli. Wydaję mi się że po tej robocie, nie będziesz musiał szlajać się po świecie w poszukiwaniu zarobku. - powiedział tajemniczo Beterezar.
- Gdzie go znajdę?
- W gospodzie "Pod Lodowym Wilkiem". Pytaj o Darco...
Wyszedłem. "Pod Lodowym wilkiem"... Był już tam parę razy. Gospoda dla bogatych zadów, jak mawiali niektórzy. Gospoda znajdowała się niedaleko. Zdążyłem powiedzieć "cholerne miasto", a już byłem przy gospodzie. Wszedłem do niej spokojnie i rozejrzałem się. Oprócz niego i barmana, znajdowało się tu jeszcze ze dwudziestu chłopa. Podszedłem swoim dynamicznym krokiem do lady.
- Szukam Darco - rzuciłem spokojnie, zimnym tonem.
- Tam, przy kominku - powiedział gruby barman wskazując na mężczyznę siedzącego w rogu. Nie podobał mi się ten typ. Jego oczy miały bardzo nienaturalny kolor.
- Witaj Masimoto. Jak zapewne się domyślasz, jestem Darco. Słyszałem o tobie wiele. Mam dla ciebie propozycję: W zamian za drobną misję dla mnie, dołączysz do Gildian.
- Słyszałem o was - rzekłem jak zwykle spokojnie i chłodno. - Co to za misja?
- Więc rozumiem, że jesteś zainteresowany - rzucił od niechcenia Draco.
- Powiedzmy, że tak.
- Słuchaj: Gildia złodziei z tutejszego miasta wrobiła jednego z naszych. "Dowody" znajdują się u sędziego, w jego rezydencji.
- Rozumiem, czyli muszę przechwycić dowody?
- Najlepiej zniszcz je na miejscu - odrzekł rozmówca.
- Załatwione. Potrzebuje tylko liny i pary wytrychów- powiedziałem zadowolony.
- Sprzęt znajdziesz w beczce stojącej na zapleczu ratusza. Ja muszę iść, czas nagli - powiedział Darco, po czym wyszedł z tawerny.
- Gildianin...
Wieczorem ubrałem swój czarny, skórzany strój, przewiesiłem przez ramię miecz i udałem się w stronę ratusza. Wszystko było na swoim miejscu: lina, wytrychy i jakaś mała buteleczka.
- Mikstura niewidzialności... - powiedziałem z uśmiechem, po czym pobiegłem do miejsca, w którym miałem dokonać zlecenia.
Tak jak przewidziałem, przy drzwiach stali strażnicy. Zakradłem się przez krzaki na tyły budynku. Zarzuciłem linę, która oplątała się wokół marmurowej ozdoby. Wspiąłem się zgrabnie po linie i wszedłem przez okno. Znalazłem się w długim korytarzu, który zdobiły stare portrety i wielka komoda. Skręciłem w prawo. Zauważyłem, że ktoś idzie, więc bez namysłu wypiłem miksturę. Poczułem jej magiczne działanie natychmiastowo. Następnie po cichu przeszedłem obok kobiety przeglądającej się w lustrze. Zajrzałem do jednego z pokoi. Spał w nim sędzia. Zdziwiło mnie to że pokój nie był zamknięty. Pod wielkim łóżkiem z baldachimem, wypatrzyłem szkatułkę. Była zamknięta na kluczyk. Swoim nożem wykręciłem śrubki które trzymały pokrywkę skrzyneczki.
- "Dowód zbrodni Forda..." Spojrzałem na kartki, które znalazłem w środku. Schowałem je za kurtkę. Wyszedłem z pokoju i wpadłem na kobietę, którą przed chwilą mijałem. Rozległ się krzyk. Słychać już było stukot nóg wchodzących po schodach. Nie zastanawiał się dłużej. Zacząłem biec do okna, które znajdowało się naprzeciwko mnie. Wybijając szybę, szybko znalazłem się na zewnątrz. Zacząłem uciekać przed siebie. Skręciłem trzy razy między uliczki. O mało nie wpadłem na znajomą mi postać.
- Już nie mogłem się doczekać... - powiedział spokojnie Darco.
- Dowody - powiedziałem zdyszany, wyciągając zza kurtki świstki papieru.
- Muszę przyznać, że się spisałeś - powiedział Darco.
- Co z moją "zapłatą"? - odrzekłem niecierpliwie.
- Oto i ona - powiedział zleceniodawca, chwytając mnie za ramię. Chwilę później znaleźliśmy się w wielkiej Sali, gdzie siedziało wiele osób popijając piwo.
- Darco wrócił! - rozległy się głosy.
- Uwaga! Chciałem wam przedstawić nowego członka Gildii - Masimoto! - i zaczęli do mnie podchodzić wszyscy, przedstawiając mi się i wymieniając ze mną uścisk.
Uśmiechnąłem się niezręcznie choć dobrze wiedziałem, że to początek moich kłopotów.

Włodi - 2011-01-24 15:15:30

III ============================================
To był piękny sobotni poranek. Właśnie rozwiesiłem pranie i korzystając z pięknej, prawie już wiosennej, pogody postanowiłem wybrać się na pobliski ryneczek w celu dokonania małych zakupów. Sporządziwszy listę sprawunków wyszedłem z domu. Tuż za rogiem spotkałem sąsiadkę z smokiem - Cahir.
- Jaki ładny smoczuś – zagadnąłem uprzejmie.
- To przecież samica – odpowiedziała z politowaniem sąsiadka – co pan nie rozróżnia? Taki duży a taki nie uświadomiony – rzekła i śmiejąc się lubieżnie podreptała do domu.
Na targowisku było całkiem sporo ludzi, ale ponieważ słoneczko miło grzało czekało mi się przyjemnie. W końcu nadeszła moja kolej.
- Dzień dobry. Poproszę nać pietruszki – powiedziałem zerkając na kartkę.
- Se weźmie – burknęła sprzedawczyni, a widząc moje osłupienie dodała zgryźliwie:
- Co nie wie jak wygląda, he? Eh, z tymi mężczyznami zawsze tak samo.
- Tak, tak – zaszumiała grupa kobiet stojąca za mną.
- Taki to nawet wodę na herbatę przypali – rzekła z pogardą jakaś starsza pani lustrując mnie z góry na dół.
To już było ponad moje siły – bąkając „do widzenia” oddaliłem się pośpiesznie.
- O jest już mój Misiaczek – powitała mnie dziwnie słodkim głosem moja żona – zaprosiłam na dzisiejszy obiad moich rodziców i co? Bałagan, pusto w spiżarni. Ach, za kogo ja wyszłam! Za jakiegoś życiowego niedojdę, który nawet skarpetek do butów nie potrafi dobrać...
- Ale kochanie, bo ja...
- Pewnie! To wszystko moja wina! – krzyknęła i trzaskając drzwiami wybiegła z domu.
Po paru minutach do mieszkania wsunął się bezszelestnie Cloud Strife – sąsiad spod czwórki.
- I co sąsiad, znowu kłótnia? – powiedział uradowany, a widząc moje ponure spojrzenie dodał – tak to już jest z kobietami, my harujemy jak woły żeby miały co na siebie włożyć a one nawet nie są w stanie docenić kwiatka na dzień kobiet. Trzeba to przerwać! – krzyknął nagle sąsiad – Powiedzmy dość babskiej tyranii! Załóżmy KWOPM!
- Co? – zapytałem oszołomiony.
- Komitet walki o prawa mężczyzn! Biegnę powiadomić sąsiadów! Zbiórka w piwnicy Xentis’a za godzinę! – wydarł się pan Cloud i wybiegł z mieszkania.
Nie wiem co mnie podkusiło ale jakiś czas później siedziałem w piwnicy.
- No, jest sąsiad wreszcie – ucieszył się Cloud i dodał – Chłopy górą!
- Chłopy górą! – zakrzyknęli gromko pozostali.
Xentis wstał, zaczerpnął powietrza, otworzył usta i ...
- A gdzie ty się szlajasz, co? – krzyknęła Cahir a zawtórowały jej inne głosy:
- Stary koń a w piwnicy siedzi, dywany byś wytrzepał!
- Miałeś odkurzyć i pozmywać! Na górę!
Sąsiedzi wybiegali jeden po drugim, tylko Cloud Strife rzucił na odchodnym:
- Eh, ty to masz szczęście. Ciebie żona musi naprawdę kochać skoro tu nie przyszła.
Gdy zamykałem drzwi zobaczyłem rozbawioną twarz mojej małżonki, która grożąc łagodnie palcem rzekła:
- Oj, Misiaczku obiecuję, że nie będę dla ciebie zbyt surowa.
Uśmiechnąłem się.

Włodi - 2011-01-24 15:17:15

IV ============================================
Dziś rano zapowiadał się całkiem przyjemny dzień – dopóki nie zadzwoniła moja Mama - Lady Funia. Zastanawiałem się właśnie gdzie zaproszę moją ukochaną żonę , i do jakiej knajpki pójdziemy poźniej na romantyczną kolację, ale głos mojej Mamusi brzmiał jak wyrok:
- Będziemy o osiemnastej.
- Dobrze – udałem uradowanego, co ostatnio coraz lepiej mi wychodzi – rozumiem, że na herbatkę?
- Tak, ewentualnie jakieś małe ciasteczko i lody, no i może malutki koniaczek – ale nie za dużo. Przecież wiesz, że Ojciec XnenX musi dbać o linię.
- To będziemy czekać.
Po odłożeniu słuchawki zrobiło mi się żal Taty – mimo że zawsze był o wiele szczuplejszy od Mamy to nigdy nie mógł zjeść za dużo a po naszym weselu to musiał na przykład skopać działkę pod jej czujnym okiem by wypocić weselne kalorie.
Moja żona na wieść o wizycie teściów spojrzała tylko na mnie tak jakoś ciężko i zaraz zabrała się za sprzątanie, i przesadnie oceniając moją posturę dodała:
- Idź i wytrzep dywan z dużego pokoju – tylko porządnie!
Przy trzepaku spotkałem Cloud\'a Strife – sąsiada spod czwórki:
- Dzień dobry sąsiedzie - widzę, że żona kazała dywanik wytrzepać.
- Wcale nie kazała tylko poprosiła – powiedziałem by nie wyjść na uległego, ale sąsiad tylko się uśmiechnął:
- Tak one zawsze proszą a spróbowałby sąsiad odmówić – dodał i przeciągnął palcem po szyi – ale jakby co to poruszymy sprawę na zebraniu KWOPM-u.
- Komitetu walki o prawa mężczyzn?
Cloud Strife pokiwał głową i pobiegł do domu albowiem z okna wychyliła się jego żona Arill
gniewnie machając ręką.
Po wytrzepaniu dywanu wróciłem do domu. O osiemnastej rozległ się dzwonek.
- Witajcie kochani – wbiegła Mamusia, a za nią bezszelestnie wsunął się Tato – przepraszamy za małe spóźnienie, ale twój Tatuś nie przewidział, że może być korek. Wspaniale wyglądasz – zwróciła się do małżonki – ale ta bluzka zdecydowanie nie pasuje do spódnicy.
- To ja podam herbatę – powiedziała moja żona, wyraźnie nadąsana i wyszła do kuchni.
Po jej powrocie Mamusia zaczęła zachwalać jaki to jestem przystojny choć niestety bardziej rozwinęła swój monolog jak to było wcześniej.
- Nie wiem czy wiesz, ale jak twój małżonek w dzieciństwie niegrzeszył urodą. Gdy się urodził, doktor wszedł do poczekalni i oznajmił Ojcu: \"Przykro mi. Robiliśmy co w naszej mocy, ale dał radę wyleźć\". Był takim brzydkim dzieckiem, że gdy bawił się w piaskownicy, kot przysypywał go piaskiem.
– Tak, Mama chyba niezbyt cię lubiła. Słyszałam, że do zabawy w kąpieli miałeś brzytwę i sztylet – powiedziała śmiejąc się żona.
- Tak – postanowiłem opowiedzieć parę zmyślonych historyjek by zaskarbić sobie przebaczenie u mojej żony - Kiedyś zgubiłem się. Zobaczyłem strażnika i poprosiłem go o pomoc w odnalezieniu rodziców. Spytałem go: \" Czy Pan myśli, że kiedykolwiek ich odnajdziemy?\" Odpowiedział, patrząc na moja twarz: \" Nie wiem, chłopcze. Jest tyle miejsc, gdzie można się ukryć...\" . A kiedyś w czasie wakacji pracowałem w sklepie zoologicznym i ludzie pytali, ile kosztuję.
– A pamiętasz jak poszliśmy do lekarza i zapytałeś: \"Panie doktorze, każdego ranka, gdy budzę się i patrzę w lustro czuję jakbym miał zaraz zwymiotować. Co jest ze mną nie tak?\" Odpowiedział: \"Nie wiem. Wzrok ma pan doskonały.\" – dodał Ojciec – pamiętam to doskonale, gdyż dla mnie to też był paskudny dzień. Wstałem rano, założyłem koszulę i guzik odpadł. Podniosłem teczkę i urwała się rączka. Bałem się pójść siku do ubikacji.
Tak wesoło rozmawiając pożegnaliśmy się – obiecując, iż niedługo wpadniemy z rewizytą.
- To był wspaniały wieczór – śmiała się żona – twoja Mama nie jest taka zła.
- Z pewnością. Aha, zapomniałem ci powiedzieć – jutro przyjadą twoi rodzice.

Włodi - 2011-01-25 13:46:25

V ============================================




Pewnego skwarnego popołudnia w stronę Ithan podążała wielka 40osobowa karoca. W jej wnętrzu panował straszliwy upał. Pasażerowie, porozbierani do ostatecznych granic, ciężko dysząc siedzieli bez ruchu w kompletnym milczeniu.
Jakiś zażywny Łowca - blondyn o rumianej apoplektycznej cerze, nieprawdopodobnie zgrzany, z ponurą miną wpatrywał się w swoje stopy, obciągnięte we fioletowe prążkowane onuce.
Spośród pogrążonych w apatii podróżnych wyróżniała się jaskrawo werwą, rześkością i świetnym humorem postawna wojowniczka - szatynka, która nie bacząc na bardzo dawno już osiągniętą pełnoletność, zachowywała się jak tak zwany urwis-dziewczyna.
Machała nóżkami, szczebiotała wesoło, wstrząsała krótko ostrzyżoną czuprynka i coraz wybuchała gamą srebrzystego śmiechu. Robiła całą masę rozkosznych psikusów towarzyszącemu jej szpakowatemu wojownikowi w czerwonym płaszczu.
Wstawała, by podbiec do okna, przez które machała pulchną rączką mijanym krowom, to znowu siadała, by pociągnąć za nos swego towarzysza, który znosił to wszystko ze stoickim spokojem.
Apoplektyczny blondyn odrywał co jakiś czas wzrok od swych onuc i obrzucał wesołą niewiastę niedobrym spojrzeniem.
Teri, nie zwracając na to uwagi, bawiła się świetnie. W pewnym momencie, tuląc się do Zea'i , zawołała kusząco:
- Ciapciuś, ugryź tu swoje słoneczko!
I nadstawiła kokieteryjnie twarzyczkę. Jegomość nazwany Ciapciusiem nie reagował na to wcale; uśmiechnął się tylko smutnie i odwrócił głowę.
Ale rozkoszna istota nie dawała mu spokoju.
- No, ugryź, ugryź, Ciapuchna, słoneczko chce koniecznie!
Gdy i to nie pomogło, z komiczną powagą krzyknęła:
- Ciapek, w tej chwili masz ugryźć, ja każę!
Zgrzany właściciel onuc w prążki słuchał tego filtru przez dłuższy czas z najwyższym obrzydzeniem, wreszcie zawołał cierpko:
- No ugryźże ją pan, do cholery, raz bo nas tu wszystkich zamęczy. Upał czterdzieści stopni w cieniu, a ja spokoju nie mam za grosz! Gryziesz pan czy nie?
- Nie! Sam ją pan ugryź.
- Ja? A to dlaczego? Nie ma tak dobrze! Pan się oświadczasz, żenisz, posag pan bierzesz, bo chyba bez posagu panu takiej zmory nie wcisnęli, a ja mam gryźć? Niech ją pchły gryzą!
- Ciapuś, ty nic na to? On obraził twoje słoneczko! Bydlak skończony!
- Pani starsza, wolnego, żebym ja pani nie powiedział, kto pani jesteś.
- No kto? No kto?
- Stara pudrownica co małoletniego szczeniaka struga. Bywszy na miejscu paninego Ciapciusia, jak bym złapał za kok, dał raz i drugi w słonecznik, to byś pani od razu powagi nabrała!
Ponieważ Ciapciuś mimo wezwań swej małżonki nie wystąpił w jej obronie, słoneczko samo chwyciło z półki cep bojowy i poczęło nim okładać blondyna, który się bronił miedzianymi nogawicami. Nie wiadomo do czego by doszło, gdyby nie to że karoca zatrzymała się przy bramie Ithan.
Nadbiegli strażnicy, spisano protokół o zakłócenie spokoju publicznego przeciwko panu Xentisowi oraz pani Teri i panu Zea.
Będzie rozprawa w sądzie i wszyscy zostaną ukarani. A kto jest prawdziwym winowajcą?
Wiadomo - upał!!

Włodi - 2011-01-25 13:48:39

VII ============================================





Pewnego dnia po długich naradach postanowiliśmy uderzyć do Thinkera w sprawie nowych mapek.
Ja wraz z jednym z graczy udaliśmy się do siedziby Wielkiego Admina. Właśnie wychodził, gdy bohatersko zagrodziłem mu drogę:
- Co z nowymi mapkami? – spytałem.
Thinker uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Wszystko w porządku – oświadczył – Na razie nie będzie żadnych.
Zdenerwowaliśmy się.
- Dlaczego?
- Nie ma się po co podniecać – odparł z jeszcze większym zadowoleniem – Mam za sobą argumenty nie do obalenia. Po pierwsze: nie mam czasu ich zrobić.
- Balduran zobowiązał się je zrobić w czynie społecznym – powiedział Bantral
- Ciekawe kto mu podsunie inspirację? – zainteresował się nasz rozmówca.
- zła Lucyllka ma przepyszne pomysły, razem zrobią świetna mapkę – wtrąciłem.
Wielkiemu Adminowi minęło zadowolenie.
- Załóżmy, że zrobią – rzekł – A skąd wezmą nowe potwory do tej mapki?
- Potworki wraz ze statystykami i tym co z nich wypadnie już zrobił Perski – oznajmiłem.
Spojrzał na nas bez sympatii. Potem ścisnął plik dokumentów pod pachą i łypnął w kierunku drzwi wyjściowych.
- Potworki to nie wszystko – powiedział – Taką mapkę należało by też okrasić jakimś questem.
- Nad tym pracuje już AdiBielo – odrzekliśmy.
Na twarzy Thinkera pojawił się grymas. Przez chwilę dumał nad kolejnym argumentem.
- Xentis koordynuje wszystkie działania – nie będzie absolutnie żadnych błędów.
Potwierdziłem.
- No więc dlaczego nie chcesz się zgodzić na nowe mapki.
- Bo nie! – wrzasnął, po czym wycofał się do swojego gabinetu.
Rozłożyliśmy ręce.
- Trzeba tak było od razu – rzekł Bantral.
Wyszliśmy na dwór pełni uznania dla przebiegłości Thinkera.
Rozstrzygający argumeny zachował na sam koniec rozmowy.

Włodi - 2011-01-25 19:25:17

VIII ============================================
Jak odpowiadać dzieciom na drażliwe pytania


Jest rzeczą wiadomą, że dzieci są wścibskie i ciekawskie. Czy należy odpowiadać na wszystkie pytania? Czy należy z fałszywą pruderią udawać, że się pytania nie dosłyszało? Nie, obowiązkiem człowieka współczesnego jest patrzeć śmiało w oczy własnych i cudzych dzieci. Jeśli chodzi o pytania drażliwe – bo na pytania zwykłe nie ma co odpowiadać byle szczeniakowi – najlepiej jest mieć z góry przygotowane odpowiedzi. Podaję więc najważniejsze i najczęściej przez dzieci zadawane pytania.
- „Mamusiu, z czego się robią dzieci?”
na to pytanie proponuję dwa rodzaje odpowiedzi. Jeśli dziecko jest jeszcze za małe, aby mogło zrozumieć prawdę, należy odpowiedzieć: „Dzieci powstają z nadmagnezjanu chlorku potasu”. Jest to odpowiedź bardzo zręczna, gdyż dziecko przeważnie nie może spamiętać tej długiej nazwy i gdy powtórzy to w szkole lub kawiarni starszemu koledze, nigdy się nie wyda, żeśmy dali fałszywą informację, i w ten sposób autorytet rodziców zostaje zachowany. Gdy dziecko zapamięta i po paru latach, wiedząc już, o co chodzi, przypomni z wyrzutem, że się je oszukało, można pętakowi wmówić, że przekręciło słowo „potas”. Inna odpowiedź powinna być stosowna wobec dzieci już większych. Jeśli chodzi o chłopców i dziewczęta w wieku dojrzewania, należy odpowiedzieć: „Dzieci powstają z zaniedbania i lekkomyślnego zapuszczenia ciąży”.
- „Tatusiu, dlaczego tatuś jest taki czerwony, gdy ściska służącą?”
Jest to bardzo typowe pytanie, na które należy odpowiedzieć, przerzucając zręcznie sprawę na tło społeczne. Mówimy więc poważnie: „Tak, moje dziecko, służąca należy do proletariatu, a ludzie, którzy zbliżają się do proletariatu, są „czerwoni”. Możesz o tym, dziecko, przeczytać w „Płomyku” i w „Ilustrowanym Kurierku”. Gdy dziecko zacznie się mądrzyć, że to nie to samo, możemy dodać: „Paszoł won, szczeniaku!”
- „Mamusiu, czego chciała ode mnie ta pani, co stoi zawsze u nas na rogu ulicy?”
Na to odpowiemy: „A won, ty bydlaku! Stare chłopisko, kobity go na ulicy zaczepiają, a on się pyta mamusi”.
W razie pytań bardziej skomplikowanych, na które nie mamy gotowej odpowiedzi, należy uciekać się do dywersji taktycznej. Np. dziecko pyta się, czy chlorek potasu jest związkiem węgla. Odpowiadamy: „Nie garb się”. Albo: „Nie nudź, widzisz że mamusię głowa boli”. Albo też najprostsze: „Paszoł won, pętaku”. Zwykle dziecko odpowiada na to: „Ty sama paszoł”, a to już jest oczywiście wystarczającym pretekstem do sprania szczeniaka. Potem następują płacze, przeprosiny i sprawa potasu rozpływa się we łzach pojednania.
Bardzo częsty u dzieci jest objaw pytań seryjnych. Np. dziecko pyta się, co to jest na szybie. Odpowiadamy; „Mróz”. „A dlaczego mróz”. Odpowiadamy: „Bo zima”. „A dlaczego zima? A co idzie po zimie?”. Przy zimie stosujemy pierwszy cios w szczękę. Zdarzają się oczywiście cierpliwsi rodzice, którzy biją w mordę dopiero przy jesieni lub nawet po jedenastym, a nawet dwunastym pytaniu. Pewna matka z Brum uderzyła dziecko dopiero po trzydziestym piątym pytaniu, które brzmiało: „Dlaczego mamusia gryzie syfon?”. Był to, o ile wiadomo, rekord świata. Normalni rodzice walą w pysk przy trzecim lub czwartym pytaniu. Oczywistym błędem jest bicie już przy drugim pytaniu. Znałem ojca, którego synek spytał: „Jak się nazywa ta ulica?”. Ojciec odpowiedział: „Chmielna”. Dziecko spytało: „A jak na imię?”. Ojciec zaczerwienił się, no i naturalnie bęc szczeniaka w mordę. Otóż bicie przy drugim lub trzecim pytaniu uważamy za szkodliwe. Po pierwsze, oducza dziecko w ogóle od zadawania pytań, po drugie, odbiera uderzeniom właściwe napięcie.
Słynny uczony norweski Hugo von Gulgenstjerna radzi stosować w pedagogice system riposty. To znaczy odpowiadania na pytanie pytaniem. Gdy dziecko pyta: „Mamusiu, dlaczego pan Giellepur zdejmuje spodnie w salonie?”, należy szybko odpowiedzieć: „A ile jest trzydzieści pięć razy osiem?”, albo: „W którym roku była bitwa pod Zamą?”. Gdy dziecko odpowie: „Nie wiem”, mówi się: „No to won, ty szczeniaku, do książek, ty cholero, uczyć się, a nie gadać o cudzych parszywych portkach”. Metoda ta daje bardzo dobre rezultaty i jest stanowczo lepsza od systemu doktora Margulsteina, który zaleca dawanie dziecku zamiast odpowiedzi datków pieniężnych. Gdy dziecko pyta się: „Czy bocian przynosi dzieci zaraz czy w dziewięć miesięcy potem?”, odpowiadamy: „Masz tu, kochasiu, dwadzieścia groszy i jesteśmy kwita”. Przy bardziej kłopotliwych pytaniach suma może dojść do setek, a nawet tysięcy. Dr Margulstein opowiada o pewnym dziecku w Zurychu, które pytało o pewną urzędniczkę z jego biura i dostawało jednorazowo po dziesięć tysięcy franków i to szwajcarskich.
Dzieci, jak to już powiedzieliśmy, są wścibskie i interesują się tematami seksuologicznymi. A przecież często się mówi, że nasi milusińscy lubią tylko zabaweczki i laleczki. Ten symplicystyczny pogląd na dzieci naszego pokolenia stanowczo należy odbrązowić. Oczywiście, wszystkie wyżej podane sposoby są to tylko surogaty. Pozostaje droga otwartej prawdy i uświadomienia naukowego. Zawsze najprostsze i najzdrowsze będzie zapoznanie dziecka z nagim faktem. W tym celu polecam gorąco znakomitą książkę doktora Grützhändlera pt. „Noga i jej okolice” ze składaną mapką i portretem autora.

Włodi - 2011-01-25 19:29:08

IX ============================================
MAŁY KARIEROWICZ
Oddajemy w wasze ręce, kochane gracze, nową, piękną zabawkę! Znacie różnego rodzaju zestawy, np. "Małego stolarza", "Małego mechanika" czy "Małego konduktora" i oto nareszcie jest "Mały karierowicz"!
Pragniemy więc zapoznać was bliżej z zawartością pudełka, abyście mieli jak największy pożytek z całej zabawy. Po otworzeniu wieka oczom waszym ukazuje się kilka przegródek, teraz więc, kochane gracze, korzystając ze schematycznego rysunku, zapoznamy się bliżej z tym, co "Mały karierowicz" kryje w swoim wnętrzu, a co – niezależnie od beztroskiej zabawy – przyda się wam kiedyś w dorosłym życiu. Poszczególnym numerkom w naszym tekście odpowiadają oczywiście kolejne przegródki, oto więc i one:
1.Tubka z wazeliną. Mały karierowicz korzysta z tubki z rozwagą i bez przesady, wiedząc jednak zawsze, jakie tryby trzeba naoliwić, by poruszały się zgodnie z jego życzeniem. W każdym razie lepiej nie wchodzić nigdzie bez wazeliny, a już szczególnie do gabinetu szefa.
2.Piasek w oczy. Pewną ilość tego minerału, w miarę suchego i czystego, mamy zawsze pod ręką, aby w odpowiedniej chwili, np. forum, sypnąć nim umiejętnie w oczy, ukrywając w ten sposób właściwe cele.
3.Woda do umywania rąk. Rzecz właściwie nie wymaga dłuższych komentarzy. Należy tylko przypomnieć, że mały karierowicz     nie może mieć nigdy brudnych rąk, co zawsze wzbudza niemiłe skojarzenia i domysły.
4.Mydło. woda służy do umywania rąk, a mydło, oczywiście, do mydlenia oczu.
5.Kamyk. jak się chyba domyślacie, należy go wrzucić do cudzego ogródka. Jeszcze lepiej użyć nie kamyka lecz głazu, aby z cudzego ogródka nie pozostał ślad. Rozsądny mały karierowicz rozpoczyna jednak od małego kamyka, wiedząc dobrze, iż może on pociągnąć za sobą lawinę.
6.Proszek. ten czarny proszek służy do wywołania dymnej zasłony, za którą ukrywamy chytrze swoje prawdziwe cele.
7.Dwa stołki. Rzecz nie wymaga właściwie omówienia. Nasz zestaw zawiera oczywiście miniatury tych niezbędnych sprzętów, bez których nie tylko mały, ale i w ogóle żaden karierowicz nie może sobie wyobrazić życia. Siedzenie na dwóch stołkach można przećwiczyć w domu, kiedy mama i tata pójdą do pracy.
8.Wiatromierz. ten mały podręczny przyrządzik meteorologiczny oddaje nam wprost nieocenione usługi, pozwalając szybko i bezbłędnie określić kierunek obowiązującego wiatru. Rozwinięcie żagli jest już wtedy kwestią nawyku i sprawności technicznej, która w miarę upływu lat dochodzi do mistrzowskiej perfekcji.
9.Drabina. sprzęt niezbędny w wyposażeniu małego karierowicza! Wspinając się po jej szczeblach, mały karierowicz przy pomocy zabranej w tym celu piłki obcina kolejne szczeble, uniemożliwiając w ten sposób pogoń konkurentom. Po osiągnięciu najwyższego szczebla trzeba się oczywiście liczyć z tym, że drogę powrotną odbędziemy bez użycia odpiłowanych uprzednio szczebli.
10.Maseczka. to nieskomplikowane urządzenie jest nieodzowne w wyposażeniu małego karierowicza! Maseczkę wkładamy na ogół po opuszczeniu domowych pieleszy [np logując się do gry], a po powrocie niezwłocznie ją zdejmujemy. Zdarza się, niestety, że nawet po zdjęciu maski trudno się doszukać twarzy.
11.Patyk. jest to, rzecz jasna, pojęcie symboliczne. Pamiętajmy zawsze, iż właściwie wydany patyk, (a czasem nawet patyki) zamienia się na naszych oczach w zgrabny kluczyk, który drzwi nam otworzy, z tymi zaopatrzonymi w miękkie materace włącznie.
Oto więc cały zestaw „Małego karierowicza”! życzymy wam, drodzy gracze, miłej i beztroskiej zabawy. Po konsultacje możecie się zgłaszać do wyższo levelowych graczy, jeśli zrobili już karierę i mogą wam poświęcić trochę czasu. Jeżeli jednak zabawa nie wyjdzie wam, to znaczy nie zrobicie kariery, producent zestawu „Mały karierowicz” nie przyjmie żadnych reklamacji. Z góry trzeba ostrzec, że mięczaki i ofermy, a także ludzie z charakterem nie będą mieli z naszego zestawu żadnego pożytku.

Włodi - 2011-01-25 19:31:24

X >>>>>>----------------------------------------------->
- Przepraszam pana bardzo, w pana plecach tkwi bełt.
Najpierw było lekkie szturchnięcie w plecy, potem to zdanie.
- Bełt?
- No, bełt, taki pocisk od kuszy.
- A…- kiwnąłem głową.
Była najwyraźniej zakłopotana. Być może bardzo chciałaby mi pomóc, najwyraźniej jed-nak nie miała pojęcia, jak to zrobić. Wreszcie odezwałem się:
- To absurd.
- Tak – przyznała po chwili namysłu – w rzeczy samej to absurdalne.
- Na pewno też wygląda śmiesznie – dodałem.
- O tak, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. To wygląda śmiesznie, nawet bardzo śmiesznie, powiedziałabym.
Przyjrzałem jej się uważnie. Zdawało mi się jakby skóra na jej twarzy zaczęła się dziwnie naciągać.
- A nie wygląda też głupio?
- To też, z pewnością – zaczęła się uśmiechać – chociaż głupio to trochę za mało powie-dziane. Jak dla mnie, to wygląda pan w tej chwili kretyńsko – śmiała się już ze mnie całkiem głośno – Że też nie mam aparatu, zrobiłabym panu zdjęcie. Taka pamiątka, naprawdę szkoda, pokazałabym koleżankom, popękałyby ze śmiechu – mówiąc to śmiała się coraz mniej ludzko, a coraz bardziej demonicznie.
Patrzyłem na nią z rosnącym zniesmaczeniem, ale bez niepokoju. Mój zawód wykluczał to uczucie. Kobieta nagle uspokoiła się.
- Wie pan może która godzina?
- Nie-mam-ze-gar-ka – przesylabizowałem, a ona odeszła w swoją stronę.
Zostałem sam, obserwując swój cień na chodniku, kształt człowieka z wbitym w plecy bełtem. Nagle zrobiło mi się smutno tej kobiety. Trudno, pomyślałem, kontrakt to kontrakt, a profesjonalizm to profesjonalizm.
W każdym z was jest wariat – nuciłem, kiedy nieco później nakierowałem krzyżyk lunety prosto na środek jej czoła.

Włodi - 2011-01-25 19:33:08

XI
„ Lokomotywa ” Juliana Tuwima w przekładzie trzyletniego Aleksandra na język dziecięcy
„Koleja”

Toi na tati koleja
Cieja omoma i pom ej pyja
Tust oia.
Toi i hapie
Toi i mucha
Zaj z oajec jej bucha bucha
Buch jat gołoło
Puf jak gołoło
Uf leje hapie
Uf leje ipie
A jej pełłać wejej wnia hipie
Wajony dońdeń pompalalali
Wije i tihe z jejaja i tali
I peńto ludzi w taim wanionie
A wjenym towy, w jenym tonie
A wjenym hedzą hame bibasy
Hieną i eną tuste pipasy.
Nane gis
Nane gis
Dała buch
Mym buch
Koła uch.

Włodi - 2011-01-25 19:35:46

XII




Drugi twardy - Bystry jesteś. Pewnie pracujesz dla tych cholernych glin. Będziemy musieli cię załatwić.
Trzeci twardy - Sam się załatwię. Gdzie tu jest toaleta?

Kolega - Tyle możliwości miał przed sobą! Dlaczego wybrał postać nieboszczyka?
Ona - Wydaje mi się, że upraszczasz. Przecież on nie jest postać, tylko poleżeć...

Policjant - Jakże to? Godzi się zaufania do władzy nie mieć?
Chłop - A bo ludzi bijesz za pieniądze!
Narrator - Zmarkotniał policjant i mu się wstyd zrobiło, że nie bije ludzi za darmo...

Teść (pojawia się w najmniej odpowiedniej chwili) - Zięciu! Dzień dobry, że tak pozwolę sobie skłamać.

Zeus (wkurzony, z osprzętem) - Kreonie, jam jest Zeus. Ale mnie wkurzyłeś! Trzymaj antenkę! Gdzie ja mam piorun...? Mam! (jebudu!)
Kreon (wystraszony) - O Jezu!
Zeus - JA CI DAM JEZU!!! JA CI DAM JEZU!!! (bije Kreona po pysku)

Odyseusz (wesoły głos z oddali) - Niech żyje nam rezerwa... (nagle się pojawia na scenie życia) - Jam Odyseusz mądry i mężny, co 10 lat do domu wraca. Musiałem kolegów z wojny odprowadzić!

Prometeusz - Na miły bóg! To znaczy na mnie, bo jestem miły! Nie drzyjcie pysków! Mam tu dla was ogień w pudełku. Macie! (podaje im zapałki)
Człowiek (zagląda do pudełka) - Tu są tylko patyczki, a gdzie ogień?
Prometeusz - Będzie! Dajcie to do ręki dziecku.

Baron - O, dzwoni właśnie inspektor do drzwi.
Inspektor - Przepraszam, ale na dworze strasznie zimno, stąd też pozwoliłem sobie zadzwonić zębami.
Lady - Ależ niech się pan czuje jak u siebie w domu.
Inspektor - Dziękuję. Gdzie są, k***a, moje kapcie?

Królewna - Wiem! Ja też jestem brzydka... prawie jak ty. TYM BARDZIEJ APELUJĘ WEŹMY ŚLUB! To nieludzkie mieszać w to jeszcze dwie niewinne osoby!

Król - Jeśli wykonasz zadanie nagroda cię za to nie minie. Dostaniesz pół królestwa i moją córkę za żonę.
Dratewka - Pół królestwa... ale bez córki!

Każdy król miał błazna, żeby się było z czego pośmiać po pracy. Błazny mieli dzwoneczki żeby król nawet po ciemku mógł trafić w pysk takiego, jak co powie politycznego. Oni króle mieli obowiązkowe zabytki w postaci koron i bereł. Nie było wtedy muzeów, to oni musieli te wszystkie korony i berła ze sobą nosić, żeby kto nie ukradł. Były to czasy kontrastów społecznych, jedni mieszkali w pałacach a inni na dworze, mówili na nich dworzanie. Potomkowie słynnych dworzan jeszcze dziś mieszkają na dworcach. A na zamkach mieszkali rycerze. Można ich było poznać po tym, że oni byli eleganckie dla kobiet. Zawsze ustępowali miejsca w tramwaju, bili się o nie, która ładniejsza - przez co kobiety nie musiały się fatygować na konkurs piękności. Jak się rycerz dał posiekać tzn. że jego dama paskudna. A jak rycerz wygrał to dama pozwoliła się pocałować w chusteczkę.

Straż - Co mu zrobić?!
Królewna - No wiesz! Mnie by przez usta nie przeszło, co masz mu skopać!!!

Jacuś - Jestem zły na siebie. Bardzo zły na siebie. Okropnie bardzo zły! Przez trzy dni nie zrobiłem żadnego świństwa. Żadnego! Nie liczę zastrzelenia kanarka, bo to w obronie własnej. Czy ja się czasem nie poprawiłem?... Bardzo się martwię o mnie. Każdy człowiek ma w środku świnie którą musi czasem wypuścić. Boję się, że moja świnia zdycha!!!

Hieronim - Pelargoniuuu. Zrób mi kanapkę.
Pelargonia - Jadłeś już dzisiaj!
Hieronim - Wyjeżdżam Pelargoniu. Kanapka mi będzie potrzebna do podróży. Ugotuj też jajko. Będę szpanował w przedziale.

Pelargonia (leniwie) - Hieronimieee! Dziś sobota. Dzień w którym kwitnie życie rodzinne. Odwiedzą nas chyba krewni.
Hieronim (leniwie) - Sobota fajny dzień. Może zabarykadujemy drzwi...?
Pelargonia - Byłoby to nieuprzejme z naszej strony. Kiedy ostatnio zabarykadowaliśmy drzwi, krewni zniszczyli sobie ubranie wchodząc po piorunochronie.
Hieronim - Masz rację. Po co mają chodzić po piorunochronie, i tak nie zanosi się na burzę. Czy mamy czym poczęstować krewnych?
Pelargonia - Niestety, wszystko świeże.

Jim - Oj, radzę ci nie drażnić mnie! Ani nie dokarmiać. Jestem Krwawy Jim Ogrodnik!
Helga - Dlaczego krwawy?
Jim - Bo kaleczę i zabijam.
Helga - Dlaczego Ogrodnik?
Jim - Bo kopię i grabię.

Rycerz - Na razie nie! ...Czy masz może jakieś zdjęcie z wyglądem przedpaskudowym?
Królewna - Mam, nawet kilka. (prezentuje zestaw fotek, wykonanych aparatem BOBIK)
Rycerz - Faktycznie ładniejsza.
Królewna - Nie, to nie ja. To smok! Ja tu jestem...

Narrator - Za siedmioma górami, za siedmioma... a co tak blisko?!? Za siedemdziesięcioma górami, za siedemdziesięcioma rzekami żył sobie drwal z rodziną. Miał drewnianą chatkę (sam zrobił), miał dwoje dzieci (sam zrobił), miał też drugą żonę (sam ją miał).

Ostatni Czerwony Kapturek niósł właśnie ostatniej babci ostatnią kolację. Tu należy dodać, że kto zjada ostatki ten jest piękny i gładki.

Czerwony Kapturek - Hej, dokąd idziesz w tej złotej czapce?
Książę - Idę pocałować brzydką ropuchę, żeby zamieniła się w śliczną królewnę.
Czerwony Kapturek - O, wielką moc mają twoje pocałunki!
Książę - W bajkach wszyscy tak potrafią.
Czerwony Kapturek - To poproś kogoś z bajki, żeby ciebie też pocałował!

Czerwony Kapturek - Pardąsik... czy my się znamy?
Wilk - Ależ oczywiście! Ja jestem twoją babcią.
Czerwony Kapturek - Bez jaj! Nie wyglądasz jak babcia... dlaczego masz takie duże zęby?... Dlaczego w ogóle masz zęby?!

Ochmistrz - Kiedyż on wróci?... Co dzień będę stawiał kreskę na murze, co miesiąc krzyżyk, a na Mieczysława pół litra... bo ja Mietek jestem.

Gepetto - To jest właśnie Pinokio.
Pinokio - Chciałem ci podziękować za to żeś mnie tak ślicznie wystrugał!
Gepetto - Hm... taboret mi lepiej wyszedł...

Smok Wawelski - Słuchajcie król, ja myślałem, że z wami można po dobroci. Ale widzę, że się nie da! Co wy król? W kulki ze mną gracie?! Stare baby podsyłacie?!
Król - Oj smoku, stare?! A ile ty masz lat?
Smok Wawelski - Jutro skończę czterysta...
Król - No widzisz! Ostatnia nawet połowy tego nie miała co ty!

Włodi - 2011-01-25 19:41:48

XIII




"Poradnik młodego pakera"


Najważniejszą rzeczą jest prezentacja. Im lepiej wypadniesz w oczach innych tym większe uznanie będziesz budził. A więc zaczynamy:
1. zanim gdziekolwiek wyjdziesz, powinieneś trochę poćwiczyć. Najlepiej 2 serie pompek i ze 3 na biceps. Dzięki temu mięśnie napuchną i znacznie powiększą swoją objętość.
2. drugą rzeczą jest koszulka. Im ciaśniejsza, tym lepiej. Kup więc nową koszulkę z krótkim rękawem (jakąś zwykłą) i wypierz ją ze 3 razy pod rząd. Powinna się nieco obkurczyć. Później możesz obciąć rękawy.
3. teraz klata. Najlepiej nabrać powietrza w płuca i przy oddychaniu całego nie wypuszczać. Na początku może to trochę sprawiać kłopot, ale jaki efekt... klata 2x większa!!!
4. noszenie toreb, plecaków, itp. - wszystkie te rzeczy nosimy w jednej ręce. Ręce rozstawiamy szeroko dla podkreślenia efektu.
5. wzrok - to podstawa - przechodząc obok panienki nawet nie śmiej spojrzeć na nią. Chłodnym wzrokiem patrz w dal i nawet nie mrugnij. Dla polepszenia efektu powinieneś być nieogolony - taki twardziel. Jeśli jednak chcesz patrzeć na panienki załóż ciemne okulary (styl Rambo) i włóż zapałkę lub wykałaczkę do buzi.
6. wykonywanie czynności - obojętnie co będziesz robił (podnoszenie czegoś, podpieranie się, itp) napinaj mięśnie. Im więcej będziesz to robił tym szybciej wejdzie ci to do krwi. Później zapomnisz o tym i będziesz robił to odruchowo.


Polepszacze:



1. solarium - to mówi samo za siebie - lepszy paker opalony niż blady jak du.. ściana.
2. przed planowanym wyjściem na plażę nie pij wody (najlepiej dzień wcześniej). Skóra się obkurczy i uwypukli mięśnie.
3. Naucz się słów: "glutamina", "testosteron", "androstadion", "metanabol", "koks", "jusukira", "odżywka", itp. oraz koniecznie "witamina C". Tego ostatniego używaj jak najczęściej.
4. Powiedz wszystkim swoim znajomym, że dostaną w pipkę, ale nigdy nie doprowadzaj do konfrontacji. Noś opuszczone barki - to "poszerza" i "podnosi" klatkę. Jeśli wychodzisz na plażę, od razu wskocz do zimnej wody. Skóra się napręży i lepiej widać mięśnie.
5. Jak mówisz, ile wyciskasz, popodnosisz, itp. zawsze dodawaj z 10-15% do rzeczywistych wartości. Zanim ktoś to sprawdzi, to będziesz silniejszy, a nawet jeśli nie, to wytłumaczysz się, że masz akurat zły dzień albo nie wziąłeś witaminki C.

Włodi - 2011-01-25 19:43:15

XIV



Pan ratownik siedział na wieżyczce i spoglądał na kąpiących.
- Ładny stamtąd widok? - zapytała Lady Tina.
- Paskudnie monotonny - padła znudzona odpowiedź - Rzadko kto się topi a człowiek musi siedzieć.
- No tak - ludzie zrobili się dziwnie ostrożni - rzekł Gothar.
- Wszystko przez te prelekcje i akcje uświadamiające.
Pan ratownik przewrócił się na drugi bok.
- A jak się nawet zdarzy topienie to ledwie zdążę zejść z wieżyczki, już go dwudziestu innych ratuje.
- Jest przecież motorówka - zauważył Cloud Strife.
Ratownik spochmurniał.
- Motorówka jest ale benzyny nie ma. Miesięczny limit wyczerpałem w ciągu tygodnia.
- Hmmm sądzę że będzie miał pan ciut rozrywki - rzekł Zea i wskazał w stronę wymachującej rękoma Ark.
Ratownik dźwignął się na nogi. Wyprzedziło go jednak kilku panów i już po chwili holowali Ark do brzegu.
- I jak w takich warunkach pracować?! Jeszcze nie miałem okazji zanurzyć kostek w wodzie!
Opadł z powrotem na deski wieżyczki i zakończył spokojniej:
- Wychodzi na to, że nigdy nie nauczę się pływać.

Włodi - 2011-01-26 17:15:20

XV

Nafta


Następnego dnia, po evencie z plażą, Gothar dostał kolki. Chodził po Nithal i kwękał. Po południu natknął się na złą Lucyllkę.
- Tylko nie to - powiedział na jej widok - nie chcę słyszeć o żadnej medycynie ludowej.
zła Lucyllka wzięła się pod boczki:
- Znam lepszy sposób - oznajmiła - nafta.
Gothar pokręcił głową.
- Nie pomoże, wypróbowałem już wszystkie sposoby. Nacierałem się nawet terpentyną..
- To nie jest nafta do nacierania tylko do picia.
- W jakim celu?
- W celu terapeutycznym. To wprost cudowne lekarstwo. Pomaga nawet na raka i żylaki. Trzeba ją tylko pić po jednej łyżeczce dziennie, najlepiej na czczo.
- Ehh wypije nawet truciznę, żeby mi tylko pomogła - wycedził Gothar przez zaciśnięte ząbki.
Pani złej nadzwyczajnie poprawił się humor. Zaraz też przyniosła flakonik nafty i zmusiła "pacjenta" do wypicia pierwszej dawki.
- A co do dalszych dawek to przypilnuje cię Zea - rzekła i odeszła z dziwnym uśmieszkiem.
Potem przez dwa dni prawie nie oglądałem Gothara. Przeważnie siedział zamknięty w łazience. Przez drzwi poprosił mnie bym poszedł do apteki kupić węgiel na przeczyszczenie.
- A przy okazji kup pół litra nafty.
- Po co? Przecież nawet tej od Lucyllki nie zażywasz?
Ale Gothar nic nie odpowiedział.
Dziś już czuje się znakomicie. Zapieczętowana butelka stoi sobie w skrytce.
Czekamy aż zachoruje Lucyllka.

Włodi - 2011-01-26 17:15:42

XVI


Pewnego dnia, gdy leniwe promienie słońca wpełzły pod powieki kunsztownie wystruganego Sośnianego Enta, zdarzyło się coś co na zawsze pozbawiło go możliwości niesłania łóżka...
Był to okrzyk: „Jejka! Ratunku!”
Ale nie taki zwykły, jakich ent wysłuchiwał na posiedzeniach Rady Drzewców, lecz kobiecy.
Jakiś czas temu bowiem przybył z nowo powstałego miasta Redoran dziwny młodzieniec z siwą brodą – mówił, iż jest Król – no ale jak wiadomo króle miewają raczej długie uszy niż siwe brody, więc jego urokowi i opowieściom uległ tylko żeński elektorat – i wyemigrował tenże ku lepszemu życiu, co w połączeniu z ogólnie znanym romantycznym nastrojem encich niewiast i niezgodą na przelotne romanse ze strony "Klubu Żon Redorańskich", dbałych o spokój i prawość w mieście, skończyło się stałą obecnością tych pierwszych jako stoły, krzesła i gustowne półeczki na gliniane kubeczki...
Ale wróćmy do głównego wątku – głos ten miękko wpłynął w lewe ucho enta, łagodnie odbił się na bębenku, uroczo zadął na trąbce Eustachiusza i rytmicznie stukać począł na kowadełku. Ent wstał uroczo i leniwie wybiegł z pałacyku:
- Jakby co powiem że jogging – i ruszył ku emocjom uchodzącym subtelnie z niewiasty jak powietrze z balonika.
I wtedy w jego umysł, poprzez oczy, trafiło jej odbicie – tak różne od tego co widywał do tej pory i uważał za ideał – miała tylko dwie gałązki pokryte pierścionkami, włosy w kolorze pszenicy, oczy o kolorze wody co to notorycznie pieści jego korzenie (gdy chadza na ryby), delikatne ramiona z wyraźnie zarysowanymi mięśniami (szydełkowym, odcerowaniaskarpetowym i czyszczącogarnkowym – jak go uczył po reformie oświaty w Puszczy niejaki gnom Romanus Wysoki), uroczy nosek, smukłe jak brzózki uda – sam nie wiedział co wzrokiem pożerać (wszak bez śniadania wybiegł) i mimo wczesnej pory odczuł gorąc niesamowity, który pełzał od końca gałązek i korzeni by w 1/4 trafić na jego policzki a w 3/4 w serduszko..
Otaczało ją „Siedmió Zbójów”, którzy dla podkreślenia swej bezwzględności pisali się z błędem ortograficznym.
- Ty patrz! Materiał na stolik na 12 osób! – wrzasnął jeden.
- Czemu dla 12tu – spytał uprzjmie drugi.
- Wiesz ,moja teściowa..
- Przepraszam iż przeszkadzam, ale o co tu chodzi? – spytał uprzejmie ent.
- Panowie mają ochotę na mój dobytek – a ja nie oddam! - rzekła panna.
- Skoro Dama mówi, iż nie odda po cóż nalegacie?
- Nie Twój interes, Panie przyszła deska! – rzekł trzeci i ruszył do ataku.
[Tu spuścimy zasłonkę – wszak to historia miłosna a nie opis bitwy czy posiedzenia Rady Drzewców – które zwykło się kończyć równie soczyście i żywicznie]
Po chwili milczenia urocza niewiasta rzekła:
- Dziękuję! – i rzuciła mu się na pień obdarzając pocałunkiem.
- Nieee... – ale nie zdążył i stała się rzecz ciekawa – pod wpływem czystej miłości buchnął dymek i ent zmienił się w uroczego elfa.
- Ohhh!
- No tak.. bo to stara klątwa była... tyś Pani ją zdjęła – jestem więc Tobie pisany...
- Hmm a całyś się zmienił? TAM też? – a po sprawdzeniu rzekła jeszcze:
- Dobra to chodź – przedstawię Cię rodzicom.
- I tyle? A romantyzm? A... a cokolwiek?
- Po ślubie, skoro mi się oświadczyłeś i znamy się już kwadrans to nie ma co piętrzyć trudności, a poza tym węgiel przywieźli na zimę i trza go do piwnicy zrzucić – rzekła i poszli.

Włodi - 2011-01-26 17:16:05

XVII



Na uczelniach są różni ludzie
Nawet kowale
Ci to przynajmniej problemów z kuciem nie mają
+++
W cyrku jest wesoło
I lwica się uśmiecha
Zwłaszcza jak batem dostanie
+++
Nad jeziorem jest cisza i spokój
I radio fajną muzyczkę nadaje
Nie słychać nawet walających się w krzakach metalowych puszek
+++
Azor był grzecznym pieskiem
Bardzo lubił inne zwierzątka
A kotki to nawet w pysku martwe nosił
+++
Basen to fajne miejsce
Popływać można
I nawet na siku nie trzeba z wody wychodzić
+++
W kuchni mojej mamy
Jest bardzo wesoło
A najbardziej jak ktoś się nożem do mięsa zatnie
+++
Tata mówi, że lustro wszystko odbija
Akurat się nie udało
Mój kamień się nie odbił
+++
Mój wujek rzucił palenie
I w domu jest bardzo zimno
Ponieważ zaczął od kotłowni w piwnicy
+++
Ja im jeszcze pokażę!
Jeszcze mnie popamiętają!
Ale najpierw przypakuję na siłowni
+++
Jabłko to bardzo smaczny owoc
No chyba że pogryzie się pestki
Wtedy jest ohydne
+++
W lesie jest ciekawie
Zwierzątko można ujrzeć
I w kupkę wejść jego
+++
Jeż Henryk wiódł spokojne życie
Ale do czasu
Gdy ludzie zaczęli mu szpilki wtykać
+++
Złapał facet wróbelka
Ale wróbelek nie taki
Zjadł mu w nocy robaczka
+++
Wszystkie dzieci jadą do kina
Tylko nie Małgosia
Bo nie ma pieniążków
+++
Przedstawienie w teatrze było fajne
Ale dzieciom najbardziej podobał się pożar
I spalona pani od fizyki
+++
Śmierć lubi chorych ludzi
I zawsze żartuje
Jeszcze tu wpadnę - i grozi paluszkiem
+++
Ptak jest szczęśliwy
Bo lata wysoko
Ale Mateuszek dobrze strzela z procy
+++
W autobusie jest dużo miejsca
I każdy może jechać
O ile ma bilet i go kierowca wpuści

Włodi - 2011-01-26 17:16:17

XVIII



-A, że to, moja pani, nie karocami?
-Ale.. skądże znowuż, karoca dobra jak kto zabradziażony do domu z karczmy wraca. Starożytna moda każe do krztu derożką.
-A nie wi panusia, jak tam z korytem?
-Jest tego do cholery i troche. Samych śledzi pietnastu wczoraj w wodzie moczyli. Schab na własne oczy widziałam - ma być także galareta z nogów i komput.
-No, to i pod względem ochlaju będzie przyzwoicie..
-Oj bez mordoubicia się nie obejdzie-długo będzie się o tych krzcinach mówiło.
Słowa ich okazały sie prorocze - mówiono o tych krzcinach jeszcze wczoraj na posiedzeniu sądu.
Ale po koleji. Najpierw głos zabrał ojciec krzestny - MG Xentis:
-Kochane kumowie, świadki i proszę grandy, co chociaż nie zaproszona, nagła krew ją wi, jak się tu na waleta dostała. Do stołu się nie pchać - każden swoja dolę wypije a także samo zakąsi. Przede wszystkiem trza pamiętać o tym tu nowem pacholęciu któren rodzine królewską powiększył a w obecnym czasie drze się jak powietrze - widocznie mokrość naturalnego zapotrzebowania odczuwa - jednym słowem przewinąć szczeniaka bo mokrość odczuwa.
Kiedy księżniczka Cahir przewinęła syna, Xentis począł dalej nawijać:
-Jako fachowy ciżemkarz mam życzenie, żeby mój krześniak w tem samem kierunku wykształcenie odbierał i ciżemkarzem się ostał.
-A ja nie chcę - oświadczył niespodziewanie sam Thinker.
-A dlaczego?
-A dlatego, że wszystkie ciżemkarze bez portek teraz chodzą. Łatki i łachadojdy, taka wasza tam i nazad, są! A to, że chcesz mnie wnuka zgubić, bije cię w szczękię!
I niepomny na prawa goscinności, wyrżnął MG w ucho.
Alchemik opatrzył w sumie pół królestwa.
Tyluż podsądnych miała sprawa sadowa - w miarę położonych zasług otrzymali wyroki od 100 złota grzywny do siedmiu dni lochów.

Włodi - 2011-01-26 17:16:33

XIX



Józef K. był na codzień szeregowym pracownikiem trzeciorzędnego ministerstwa. Praca jego nie polegała na niczym szczególnym. Jak co dzień również dziś dokonał wpisu w swym pamiętnku, który prowadził już 38 lat.
„Drogi pamiętniczku..” – Tak, drogi – pomyślał – złoty pięćdziesiąt.. „dziś jest środa 21 czerwca 2005, dzień jak co dzień...” – ale... skoro środa to chyba dzień jak co tydzień? A poza tym czerwiec wiec dzień raczej niepowtarzalny bo 21 no i środa a w dodatku rok 2005 – „Drogi pamiętniczku! Dziś jest środa 21 czerwca 2005 dzień wyjątkowy i niepowtarzalny – w pracy nie spotkało mnie nic ciekawego” zakończył wpis i włączył komputer. Kliknął plik „ulubione” i wybrał www.redoran.net – jego postać nieznacznie się skurczyła, choć i tak nie był wysoki, zarost na jego twarzy znacznie się wydłużył i po chwili nie był już Józefem K. lecz krasnoludzkim wojownikiem Veatorianem!

W kopalni ponaglił robotników do wydobycia węgla, odwiedził swego chowańca – smoka o czarnym obliczu – Buhako. Następnie chciał skorzystać z fontanny szczęścia, gdy..
- Józeeeek! Idziesz na browar? – krzyczał za oknem jego kumpel Witek.
- Nie, nie mogę. Mamy dużo pracy w ministerstwie, przed wyborami trzeba wszystko przygotować – odpowiedział.
.. fajnie – energii przyrosło 20 – ucieszył się Józef K. – będę mógł kupić lepszy ekwipunek i stanąć w szranki z potworami..
- Cześć synuś, jak tam w pracy? – usłyszał głos swej kochanej mamusi – byliśmy dziś grzeczni w pracy dla kolegów i koleżanek?
- Tak mamo – odpowiedział ścierając na miazgę Wiedźmę i uśmiechając się przy tym nieco – mam dużo pracy..
- Dobrze to my idziemy i nie będziemy wam przeszkadzać – odpowiedziała mamusia jak zwykle w liczbie mnogiej.
..a może by teraz kogoś zaatakować? Dobra może ta – entka barbarzyńca, ławnik i w dodatku panna – hehe ale jej łomot spuszczę.. co??? przegrałem??? taaa.. muszę w szkole podpakować...dobra teraz jej pokażę! Hehe i co maleńka powiesz? Jak się czujesz z mieczem w brzusiu? O a co to? „zostałeś wtrącony do lochu za wielokrotne ataki w ciągu jednego resetu na jednego gracza” – co? mnie? Wy nie wiecie kim ja jestem! Haha mam tu małego wirusa, ale będziecie mieli miny! I już! Dobra mama wyszła to się piwa napiję...
Nagle otworzyło się okno i wszystkie światła w mieszkaniu zgasły. Na tle nieba stał barczysty wojownik z potężnym mieczem splamionym krwią.
- Tyś Veatorian?
- Ja? A pan w jakiej sprawie?
- Podły i mały krasnoludzie! Ośmieliłeś się wpuścić w bramy miasta morowe powietrze! Ból i cierpienie mych poddanych zmusiło mnie do wyprawy w te paskudne okolice! Przybyłem cię ukarać! Twa czaszka posłuży mi za kufel w karczmie!
- Haha! Fajnie się przebrałeś Witek – skąd masz ten miecz?
- Nie drwij z władcy Redorii! Interesuje cię mój miecz? To obejrzyj go z bliska!
Powietrze przeciął świst miecza i na piękny, importowany dywan spadła głowa krasnoluda brocząc go obficie krwią. Po chwili w mieszkaniu nie było nikogo – nie licząc dziwnie ubranej małej postaci.
- Syneczku wróciliśmy! A co to?
Nagle w drzwiach pojawił się mag Vlevial i machnął niedbale różdżką z mahoniu.
- No jak zwykle! Nabałagani i trza po nim sprzątać, a ustaliliśmy że wizyty w tym świecie muszą odbywać się zawsze w obecności magów! Taaa.. ale króla to nie dotyczy! No dobra maleńka, coś trza z tobą zrobić – podrapał się za uchem – po czym standardowo wyczyścił jej pamięć – to chyba wystarczy, aha mamy wakat w królestwie od dziś będziesz krasnoludem – po czym zabrał ją i wyszli w szarą nocy otchłań..

Włodi - 2011-01-26 17:16:58

XX



Pewnego dnia na zebraniu bóstw władających wszechświatem podjęto decyzję o podzieleniu Ziemi na królestwa i obsadzeniu ich „swoimi” ludźmi.
Przed najwyższym z najwyższych ustawiono pozłacaną czarę i po kolei losowano kto gdzie trafi.
Karserth, Anariel, Heluvald i Iluminati dostali przydział do królestwa RedoraN.
- Królestwo jest młode, włada nim król Arioc Nord. Wyślemy was za pomocą czaru teleportującego i weźmiecie w opiekę mieszkańców.
Nastąpił błysk, a gdy rozwiał się obłok szarosrebrnej pary byli już na ziemi, ale..
- Gdzie my jesteśmy? Na mój młot – coś nie tak poszło chyba.. – rzekł Heluvald i się rozejrzał.
Stali nieopodal drogi, po której ciągnęły niewidziane przez nich dotąd istoty: enty, barlogi, mikruśne niziołki, urocze elfki..
- Tu jest tabliczka – wskazała Iluminati – „RedoraN 200 000 łokci królewskich”
- Ehhh.. trza iść.
- A co to? – zdumiał się Karserth – tam?
I ich zdumionym oczom ukazała się scena z piekła rodem:
Przejeżdżający z ogromną szybkością wóz drabiniasty zatrzymał się nagle – na ten widok przez tłum zmierzających do królestwa przebiegła iskra. Z głuchym jękiem pochwycili oni swoje bagaże i ruszyli pędem z rozdętymi nozdrzami [o ile takowe posiadali] i szaleńczym błyskiem w nieprzytomnych oczach, tratując po drodze małe niziołki.
Po chwili nieszczęsna wataha dobiega do wozu, który jest tak skonstruowany, że dostanie się do środka bez zastosowania drabin oblężniczych, bosaków i lin wydaje się szczytem niemożliwości.
Ale tak to wygląda tylko na pozór. W ciągu obrotu maleńkiej klepsydry garść wypróbowanych w bojach o miejsce jest już na szczycie. Kowale wciągają za sobą kowadła i zestawy młotów, rzemieślnicy tuziny zbrój na każdą okazję, maszyny do szycia stali, fotele, wyżymaczki do blachy falistej; alchemicy całe kopy maleńkich flaszeczek, worki pełne ziół..
Wszystko to dzieje się przy akompaniamencie rozdzierających serce krzyków i lamentów:
- Asma pomóż mnie, bo nie wlizę..
- Po kole właź, po kole!
- Trzy razy już się omskłam.
- Czekaj, dawaj nogie..
Tu obywatel nazywany Asmą przyklęka dwornie przed swoją damą, dźwigającą na plecach pokaźnych rozmiarów piecyk i wiązankę rur oraz kolanek. Stawia sobie jej nóżkę na ramieniu i nagłym wyrzutem rozprężonego ciała wysyła cały transport w górę.
Z okrzykiem: „O choinka, zabił mnie”, jego dama znika we wnętrzu wozu.
- Dobra gazem panowie i panie bóstwa bo odjedzie! – i pędem nasi bohaterowie pakują się na wóz.
Wyprawa jest prawie gotowa. Przybywa jeszcze tylko Jaga Turel ze szczotką na kiju oraz Xarr, który pragnie zabrać ze sobą masywne, dwuskrzydłowe, artystycznie rzeźbione w dębie, suto okute brązem drzwi łącznie z futryną.
Szczotkę jakoś umieszczono, ale drzwi wywołały burzę protestów wśród stłoczonych wędrowców.
- Panie, gdzie się pan pchasz z tą bramą, jak pragnę zdrowia?
- Skądżeś pan te drzwi wyrwał, ze świątyni, czy jak?
- A pańskiej babci zamazany interes. Ja się pytam, czyj ten materac, co go pan wieziesz? Siedź pan jak panu dobrze. Wygodniak, futrynka mu przeszkadza..
Przy pomocy dziesięciu ochotników „futrynka” zostaje wreszcie ulokowana.
Wóz rusza. Na razie wszystko jest dobrze. Bogowie wypytują czego oczekują mieszkańcy i nagle czują, że grunt gwałtownie poczyna usuwać im się spod nóg. Jeszcze chwila i zbite kłębowisko istot wszelakich, mebli, waliz, tłumoków przechyla się w przód, by za moment runąć jak lawina do tyłu.
Nie wytrzymały tego rzeźbione wrota na końcu wozu. Rozwarły się szeroko by przepuścić szturmującą publiczność. Naprzód wyskoczyła przez nie Jaga Turel za szczotką na kiju, za nią jakiś młodzian ze smokiem i jeszcze około piętnastu osób obojga płci.
Zaczęła się wspinaczka nazad, co nie zawsze spotykało się z aprobatą:
- Panie, jak mnie pan jeszcze raz złapiesz za nos, wyjdę z fasonu i będzie krewa. Nie lubię tego – nerwowy jestem, rozumiesz pan?
Skarcony szuka ostoi w sąsiadce z lewej strony, ale ta próba kończy się dlań tragicznie:
- Nie szczyp się pan..
- Alisana, kto cię uszczypał? – pyta z daleka mąż właścicielki zwany Matelanem.
- Ten ów, co za mną stoi.
- Jak się pan prowadzisz, dlaczego mnie pan żonę szczypiesz?
- Co proszę? Ja tę panią szczypię? W jakim celu?
- Nie udawaj pan taboreta, nie wiesz pan, w jakim celu mężczyzna szczypie uroczą kobietę?
- Daj pan spokój – urocza to ona jest dla pana, bo pan nie masz innego wyjścia.
- A dla pana jaka jestem? – zaperzyła się niewiasta.
- A dla mnie jesteś pani wydra na kołnierz od palta.
- Mat w ucho go!
- Nie mogę, za daleko stoje! Ale służę ci rurą, kochanie ty moje.
Alisana z wprawą ujęła ją za kolanko i grzmotnęła swego przeciwnika – Cal’a – w kapelusz. Z rury buchnął potężny słup sadzy – czarna chmura spowiła świat. Kiedy opadła, okazało się, że wszyscy pasażerowie wyglądają jak silny oddział kominiarzy. Obywatele spojrzeli po sobie i już mieli zamiar się rzucić na Matelana, gdy woźnica krzyknął:
- RedoraN, wysiadać!
Momentalnie wóz opustoszał – została tam tylko czwórka naszych bohaterów. Pokryci sadzą, w ciężkim szoku zwlekli się z wozu.
- No pięknie – chyba nasza pomoc ograniczy się tylko do sporadycznego wysłuchiwania modlitw.
- Racja – już oni potrafią o siebie zadbać..

Włodi - 2011-01-26 17:17:27

XXI



Dziwne czasy nastały w Margorii, miast budować domy od podstaw nowo przybyli mieszkańcy próbują się częstokroć dostać na tak zwanego waleta, czyli na koszt posiadacza domu zamieszkiwać.
Znakiem tego i posiadacze domów wyszukują jelenia czy innego karpia by za 500 złota tygodniowo zachwalić mu najnędzniejszą ruderę jako pałac i kabzę napełnić. Jeśli więc podejdzie kiedyś do Was oferent lokalowy pamiętajcie historię niejakiego Zey, Wilczym Sercem zwanego, i jego uroczej małżonki Teri, którym to wraz z przenosinami do stolicy nowy dom się zamarzył, ale nie mieli betonu na budowę.

Owego dnia, tuż po przekroczeniu bram Ithan zaczepił ich poważny pan o sumiastym wąsie i niedużych, ale bystrych i jasnych jak niezabudki oczach – niejaki Cal Arar Arden.
- Państwo względem kwaterunku?
- Ano.. tak, szukamy pokoju z kuchnią, werandą od południa, z dużą przestronną szafą na minimum 3oo itemów, najlepiej w suchym iglastym lesie. Nie chodzi nam o komfort, ale musi być ono widne i nade wszystko czysto utrzymane.
- No i właśnie takie mam! Wszystko się zgadza!
- A daleko?
- Nie, zaledwie rzut miedzianym sztyletem.. zaraz za tym lasem..
Okazuje się, że do lasu jest klepsydra drogi, przez las najwyżej pół, a potem jeszcze kawałek przez pola. Ale pogoda jest ładna, toteż przyjezdni bez szemrania maszerują za gospodarzem.
- Czy to już tu?
- Ano, tu.
- Jak to, ta buda bez dachu i szyb, z połamana werandą?
- Tylko nie buda, proszę szanownych państwa, tylko nie buda. Wilia jest galanta, ino się przez zimę ździebełko obsunęła, ale wszystko będzie na glans odnowione, gonta się położy, szyby wprawi i będzie cudnie.
- No, dobrze, a gdzie tu las?
- No, przeca przechodziliśmy przez niego.
- Ale to bardzo daleko.
- Jakie tam daleko. Spacerkiem se państwo przejdą, a pan to pewnie ma rumaka, to se, kiedy będzie chciał, w te i nazad szybcikiem pojadzie.
- No tak, ale mówiliście, że dom stoi w lesie..
- Na podwórku to ja lasu mieć nie mogie. Zresztą względem wojennego bezpieczeństwa w lesie mieszkać nieporęcznie, nieprzyjaciel zawsze pali lasy, a poza tym..
- Mniejsza z tym, a jak tam wygląda w środku?
- W środku jeszcze ładniej, ino trza będzie wysprzątać po świni.
- Jak to, to tu chlew jest?
- To nie chliw, tylko stołowy pokój, tylko przez zimę tu maciorę trzymamy, dla ciepła, bo się oprosiła. Ale zanim się państwo wprowadzi, świniaki podrosną i zabiere całą rodzinę do chliwa, podłogie się wodą chluśnie i będzie czysto.
- A czy tu nie ma robactwa? – spytała z malutkim niepokojem Teri.
- Tu robactwo? Skąd? Świnia wszystko zjadła, ani jednej pluskwie nie przepuściła, stworzenie jest staranne – wiadomo, karmiąca matka. Byli co prawda mrówki, ale ich znowuż myszy pozjadali.
- Jak to, tu są myszy?? Dość tego, Zeuś idziemy.
- Nie ma się pani szanowna czego tak myszami przebrzydzać, skoro nawet sama królowa angielska ma ich w swojem pałacu.
- A skąd wy o tym wiecie?
- Heroldka Lady Tina wczoraj wypiła w karczmie ciut i opowiadała, że król butów ranem nie włoży, zaniem do środka nie zajrzy, bo się boi, czy mu mysza przez noc w kamaszach się nie okociła.. Teraz podobnież mają pułapek nastawiać bo jakiś Księgowy ma przyjechać z małżonką i wstyd byłoby, gdyby królowa razem z ta damą po stołach skikały..
- Zea idziemy, ja tu nawet pięciu minut nie chcę mieszkać!
- Jak się pani nie podoba, na siłe wynajmować nie będę, ale bywszy na pana miejscu, nie słuchałbym głupiego gadania, tylko już bym zadatek płacił. Takie babe pyskate to trza krótko..
Nastąpił błysk i z uroczo pięknej pani wyskoczyła bestia nie mniej piękna. Po chwili po sprzedawcy zostali się jeno skórzane kamasze.
- Kochanie, mogłaś mi zostawić choć kawałeczek..
- Jeszcze się najesz, król Nas oczekuje – może dla Księgowego ma ładniejsze lokum niż to tutaj.

I poszli do królewskiego pałacu, Zea dostał pracę jako Księgowy i w Margonem ciut ukrócono nielegalny obrót nieruchomościami.
Co prawda czasem znikają nagle mieszkańcy z całym dobytkiem, ale podobnież Zea inwestuje ich dobra w świątynną piwniczkę – miewa nawet trunki „Królewskie” – więc nie będziemy o tym pamiętać, że się nie podzieli, i że suszy, i że to nieładnie..

Włodi - 2011-01-26 17:19:09

Hrabia wysłał lokaja po butelkę koniaku, lecz nie dał mu na nią pieniędzy, mówiąc:
- Za pieniądze każdy dureń potrafi kupić koniak.
Po godzinie lokaj wraca z pustą butelką.
- A gdzie koniak?
- Panie hrabio, z pełnej butelki każdy dureń potrafi pić.

Facet, który twierdzi, że nie opuścił żadnego westernu w kinie, mówi do kolegi:
- Uwielbiam to: bang, bang, bang, klap, klap, klap, hii, hii, hii, krr, krr, krr...
- Rozumiem, że "bang, bang, bang" to strzelanina, rozumiem, że "klap, klap, klap" to galop, rozumiem, że "hii, hii, hii" to koń - mówi kolega - ale co oznacza to "krr, krr, krr"?
- Krr? - odpowiada miłośnik westernów - to ktoś w kinie siedzący obok mnie, kto bez przerwy gryzie prażoną kukurydzę.

Mała stonoga telefonuje do cioci i mówi, że kuleje na nogę.
- Na którą? - dopytuje się ciocia.
- Nie wiem dokładnie, umiem na razie liczyć tylko do dziesięciu.

Mąż i żona, namiętni gracze w pokera, z czasem zaczęli również w życiu intymnym używać zwrotów karcianych. Każdej nocy z ich sypialni dobiegały głosy typu:
- Otwieram! - głos żony.
- Sprawdzam - głos męża.
Innym razem:
- Wchodzę w ciemno! - mąż.
- Podbijam! - żona.
- Dokładam! - mąż
- Pas! -żona
Trwało tak przez długie lata. Pewnej nocy coś się zaczęło psuć - na hasło żony:
- Otwieram!
Padła odpowiedź męża:
- Pas!
Zaskoczona kobieta zadarła kołdrę, patrzy i mówi:
- Jak możesz pasować, mając w ręku tak mocny układ?
- Dosyć! - mówi mąż. - Nie gram więcej, widziałaś moje karty!

W celi rozmawiają dwaj więźniowie skazani na dożywocie:
- Czy jesteś żonaty?
- Oszalałeś!? Małżeństwo to koniec z wolnością!

Włodi - 2011-01-26 17:20:39

Dzwonienie telefonu.
- Halo, przepraszam, czy to numer: trzy, cztery, siedem, dziewięć, dwa, osiem, pięć?
- Nie, tak, tak nie, tak, nie, tak.

W jednym z miast Polski postanowiono postawić pomnik Szopena. W czasie uroczystego odsłonięcia rzeźby oczom obecnych ukazał się siedzący w fotelu Lech Kaczyński.
- Miał być pomnik Szopena! - dziwi się jeden z obecnych.
- Wszystko w porządku. Przeczytajcie napis na cokole: "Prezydent Kaczyński słucha muzyki Szopena".

Rozmawia dwóch dresiarzy:
- Co robisz na Sylwestra?
- Jeszcze nie wiem, ale chyba klatkę i bicepsa.

Ksiądz chodzący po kolędzie puka do drzwi. Otwiera mu mała dziewczynka i mówi:
- Rodziców nie ma w domu.
- Nie szkodzi, wejdę tylko pomodlić się i zaraz pójdę.
- Niech ksiądz wejdzie.
Po wspólnej modlitwie ksiądz pyta:
- A gdzie poszli twoi rodzice?
- Do znajomych.
Ksiądz:
- Jeśli następnym razem rodzice będą szli do znajomych, powiedz im żeby zabrali swoje nogi spod łóżka.

Pytanie z ostatniej ankiety opublikowanej przez ONZ brzmiało: "Proszę szczerze odpowiedzieć na pytanie, jak pani/pana - zdaniem, należy rozwiązać problem niedostatku żywności w wielu krajach na świecie?". Ankieta okazała się totalną porażką, ponieważ:

1. W Afryce - nikt nie wiedział, co to jest żywność.
2. We Francji nikt nie wiedział, co to jest szczerze.
3. W Europie - Zachodniej nikt nie wiedział, co to jest niedostatek.
4. W Chinach nikt nie wiedział, co to jest własne zdanie.
5. Na Bliskim Wschodzie nikt nie wiedział, co to jest rozwiązanie problemu.
6. W Ameryce Południowej nikt nie wiedział, co to znaczy proszę.
7. W Ameryce Północnej - nikt nie wiedział, że są jeszcze jakieś inne kraje.
8. W Europie Wschodniej powiedzieli, że nic nie będę wypełniali dopóki ankieter z nimi nie wypije, a jak wypił, to dostał w twarz, bo wyglądał na Niemca.

Włodi - 2011-01-26 17:20:51

- Dlaczego zawodnicy sumo golą nogi?
- Żeby łatwiej można ich było odróżnić od feministek.

Chodzi sobie mężczyzna po wesołym miasteczku. W pewnym zauważa kolejkę ludzi do jednego z domków. Kupił bilet i czeka... Był już przedostatni do długo oczekiwanej atrakcji gdy zauważył, jak facet stojący przed nim wkłada swoją głowę do niewielkiej dziury w ścianie domku. Po chwili szybko ją wyciąga i biegnie na tył budyneczku. Ciekawość zjada mężczyznę, a ponieważ przyszłą jego kolej, wsadza swoją głowę w dziurę i w tym samym momencie dostaje straszliwego kopa prosto w twarz.
- O żesz ty k...a! - syczy z bólu i puszcza się pędem za domek, żeby dorwać gnojka, który go kopnął. Obiega domek, patrzy, a z drugiej strony niczego nie ma - tylko dziura w ścianie, a przez nią właśnie wychyla się głowa faceta, który stał za nim w kolejce.

Święty Piotr przychodzi do Boga, żeby zadać mu pytanie w kwestii techniczno-konstrukcyjnej:
- Kończymy pracę nad ludźmi. Nie wiemy ile nerwów włożyć w dłonie Ewy.
- A ile daliście Adamowi? - pyta Bóg.
- Jakieś dwieście - odpowiada św. Piotr.
- No to dajcie tyle samo kobiecie.
- Aha... Jeszcze nie wiemy ile jej włożyć nerwów w genitalia.
- A ile dostał Adam?
- Czterysta dwadzieścia.
- No i dobrze, dajcie tyle samo Ewie.
Po chwili Bóg krzyczy za Piotrem:
- Albo wiesz co? Dajcie jej jakieś dziesięć tysięcy, żeby krzyczała moje imię za każdym razem jak pójdzie z facetem do łóżka.

Hrabina zwraca się do hrabiego:
- Poproszono mnie o wyrażenie pisemnej opinii na temat naszej poprzedniej służącej. Napisałam, że jest leniwa, nieobowiązkowa i arogancka. Może także napisać o niej coś pozytywnego?
- O, tak! Można napisać, że wykazuje dobry apetyt i bardzo długo śpi.

Do krawca przychodzi Robin Hood i mówi:
- Proszę mi uszyć kaptur.
- Niestety, mam dużo zamówień. Ale mam nowiutki kaptur, który będzie pasował na pana. Jedna osoba zamówiła go kiedyś i do dziś nie odebrała.
- A kto to był?
- Czerwony Kapturek.

Włodi - 2011-01-26 17:21:02

- Mój synek jest nadzwyczajny! Żebyś ty wiedział, jak on umie przeklinać!
- A ile ma lat?
- Cztery.
- To i modlić się pewnie umie?
- Coś ty! Takie małe dziecko?

Matka strofuje córkę:
- Małgosiu, czemu nie wyrywałaś się, gdy Jasio zaczął cię całować?
- Bo mnie trzymał za guzik. A ja nie cierpię przyszywać guzików!

Żona robi wyrzuty mężowi:
- A po cholerę pakowałeś pilota od telewizora do walizki?
- Jedziemy do Wenecji, łatwiej będzie zmienić kanały.

Jasio pyta tatę:
- Czy mógłbym przyjść z kolegami na budowę, na której pracujesz?
- Chcielibyście zobaczyć jak się buduje dom?
- Nie, chcielibyśmy pozbierać butelki po piwie.

Mąż: - Może wypróbujemy dziś wieczorem inną pozycję?
Żona: Z przyjemnością. Ty stań przy zlewie, a ja usiądę w fotelu i będę pierdzieć.

Włodi - 2011-01-26 17:21:56

- Tato dlaczego pijesz wódkę z gwinta?
- Bo ja synuś, zasadniczo nie lubię pośredników.

- Pójdziesz ze mną na jagody?
- Coś ty! Teraz, w zimie?!
- To załóż kożuszek!

Prezes mówi do sekretarki:
- Pani Ireno, niech pani napisze zawiadomienie o naradzie we wtorek o 08.30.
Po chwili sekretarka mówi:
- Panie prezesie, słowo "wtorek" pisze sie przez "K" czy przez "G" na końcu?
Prezes, po godzinie:
- Pani Ireno, przejrzałem cały słownik ortograficzny na literę "F" i nie znalazłem słowa wtorek, wiec zrobimy naradę we środę.

Do mieszkania kobiety dzwoni młody mężczyzna. Kobieta otwiera drzwi i pyta:
- O co chodzi?
- Przyszedłem prosić pani córkę... o rękę.
Kobieta, mocno zdziwiona:
- Którą? Starszą czy młodszą?
- Przepraszam. Nie wiedziałem, że ona ma jedną rękę starszą, a drugą młodszą.

- Kelner, co może nam pan dzisiaj polecić?
- Proponuję płonącą zupę fasolową, płonący sznycel a na deser płonące lody.
- A co to za okazja, że wszystko podajecie płonące?
- Mamy właśnie mały pożar w kuchni.

Włodi - 2011-01-26 17:22:21

XXII
"Deszcz"1/2

- Cicho ktoś idzie! - wzrok zgromadzonych skupia się na drzwiach, ich prawe ręce powoli zbliżają się pod lewe, górne części marynarek.
- Przepraszam za spóźnienie, ale musiałam wytłumaczyć dziecku, że strzelanie z procy do gołębi to nie najlepszy sposób by zostać krawcem. Już lepiej by zrobił ćwicząc wbijanie igły w pośladki dziadka - odkąd został sparaliżowany od pasa w dół..
- Dosyć, dosyć! Jesteśmy tu by ustalić ostatnie szczegóły przed akcją, a nie..
- No właśnie, ponieważ pada to proponuję..
- A ten znowu! Do stu steków z wieloryba zaraz zemdleję! Cisza!
Tak więc na zaproszenie Szefa wchodzi Cisza i zapada - korzystając z jej obecności rozejrzyjmy się ciut.
Znajdujemy się w niedużym pokoju, brak okien rekompensują drzwi, kawałek stołu odbija się w lustrze wiszącym na jednej ze ścian. Przy stole stoi sześć krzeseł. Siedzą na nich: Szef, Kobieta i kierowca, których już poznaliśmy oraz Spięty, Świerszcz i Krzywy. Na stole leżą dwa kawałki papieru i wskaźnik. Delikatny szept wyprasza Ciszę. Nadstawmy więc ucha.
- Dlaczego Szef nadużywa ostatnio rybnych epitetów?
- Heh, jego teściowa odwiedza go co środę i zwozi mu tuzin porad i z mendel ryb. Twierdzi, że nawet najpodlejszy bandyta, skoro jest mężem jej jedynej córeczki, musi się zdrowo odżywiać.
- Szef cyka się mamusi? A to dobre! Ja bym upozorował mały wypadek - sam zapach ryb mnie mdli..
- To nie takie proste..
- Świerszcz! Krzywy! W końcu jesteśmy w komplecie więc może posłuchacie co mam do powiedzenia? Zostały nam trzy kwadranse.
- Więc nie jest jeszcze za późno Szefie. Ponieważ pada..
- Jeszcze raz mi o tym wspomnisz to wypatroszę jak pstrąga! Dobra plan jest taki: za pięć druga odjeżdżamy spod kryjówki Nieznaną w kierunku skrzyżowania z Szyderczą. Dokładnie o drugiej na skrzyżowaniu pojawi się furgon. Przewozi całkiem uśmiechniętą dla nas sumkę. W tym samym czasie kumpel Spiętego, Bystry, zajeżdża mu drogę uprowadzoną karetką pogotowia. Ogłuszamy strażników, zabieramy łup i "eRką" odjeżdżamy w kierunku Dychowa - mamy na to dokładnie sześć minut, bowiem po tym czasie na skrzyżowanie wjedzie wóz policyjny, przydzielony do ochrony furgonu. Po 12 minutach jazdy skręcamy i na przydrożnym parkingu zmieniamy wóz na ten przygotowany przez Kierowcę. Jakieś uwagi? Pytania?
CDN

Włodi - 2011-01-26 17:23:14

XXIII
"Biel"
Tego dnia ruch na pogotowiu był dość znaczny. Przy izbie przyjęć kręciły się z dwa tuziny osób obojga płci - zdenerwowanie wypływało im z ust i trafiało, jak bila do łuzy, w Bogu ducha winną pielęgniarkę.
- Proszę Państwa trochę spokojniej - jak wszyscy będą krzyczeć to nikt niczego o nikim się nie dowie, a i mnie się szybciej włosy siwizną okryją jak mama kołderką małego berbecia.
- Gdzie mój Krzysiu?? Miał czerwoną czapeczkę i misia - zawsze bywał chorowity, zwłaszcza po wizytach teściowej.. Co za kobieta, jak pragnę zdrowia, ile mu eklerków nawpychała w jego biedny brzusio..
- A moja Karolinka? Ładna, wysoka jak brzoza - ubrana.. hmm.. na pewno miała kucyki. Ona gra w koszykówkę i nieskromnie powiem, że jest fan ta sty czna - ba! ona do kosza wrzuca nawet jak kuca..
- A moje córeczki? [i w zasadzie ciut to trwa albowiem rodzice umartwiają się o swoje pociechy, a przeca pielęgniarka też człowiek i kawusię dopić musi]
- Przepraszam, ale wystarczy - tu obok jest poczekalnia z bufetem - przejdą tam Państwo i zaczekają na lekarza. On właśnie kończy je badać i o wszystkim Państwa poinformuje.
Tak więc rodzice dają się przekonać i o wiele spokojniej rozmawiając ["A moja córa to jest miss osiedla - taaaką urodę jej zmarnują", "E to nic mój synek, mój ptyś miętowy, wygrał zawody warcabiane w szkole. Sam dyrektor mu gratulował - a to nie byle jaki dyrektor!", "A moja Barbi.." itd.] wychodzą do poczekalni.
- Eh tak to jest, gdy dzieciom na koloniach poda się kisiel z radzieckiej torebki - rzecze pielęgniarka i idzie na trzecie piętro, czyli:
"Oddział Chorób Nabytych Na Koloniach"

[a w szczególności: radziecki kisiel - Niee to na pewno grzyb jadalny - Co z tego, że wilcze? ale jagody! - A co? Śmietana nie może mieć zielonego kożuszka? - Te ryby może i dziwnie pachną, ale to same witaminy - Pani na pewno dokładnie umyła ten gar na zupę co to w nim wcześniej była benzyna? - Co z tego, że tu pływają robaki? w Chinach się jada robaki za grube pieniądze!]

Mija minuta i do izby przyjęć wchodzi mężczyzna ubrany w biały fartuch - swe kroki od razu kieruje do poczekalni. Jest człowiekiem optymistycznie podchodzącym do życia więc bez obaw wchodzi.. [w paszczę lwa? - nie, on przecież nic nie wie o struciu ponad dwudziestki dzieci z drugiego turnusu kolonijnego w Parzyszczękach radzieckim kiślem] - więc po prostu wchodzi.
- Ooo jest! Dawać go tu!
- Panie co z dzieciakami? Będą żyć? No mówże Pan do jasnej Anielki!
Ponieważ mężczyzna swój zawód wykonywał także w PRL-u, postanawia więc zastosować jedną ze swych metod - czyli kuca.
Zdziwienie zgromadzonych jest na tyle duże, że zapada cisza. Po chwili mężczyzna wstaje i mówi:
- Bardzo przepraszam, ale zaszła pomyłka. Ja nie jestem lekarzem.
- Jak to nie? A ten biały kitel? I po co Pan kucał właściwie??
- Kucałem by zniknąć Państwu z oczu i wprawić w osłupienie - dawniej, gdy były duże kolejki do sklepów pozwalało mi to spokojnie wykonywać swoją pracę - i jak widzę tamte czasy minęły, ale metoda dalej jest skuteczna.
- Jakich sklepów? Kim pan właściwie jest?
- Od trzydziestu lat jestem piekarzem - i właśnie dziś, jak co piątek, przywiozłem tu bułki.

Włodi - 2011-01-26 17:23:41

XXIV
"Jak poruszyć kamień siłą woli?"

Metoda pierwsza
Kluczem do zrozumienia i opanowania metody (nazwanej roboczo "metoda Ki") jest spostrzeżenie, że o ile dość trudno jest wpływać siłą woli na ruch przedmiotów takich jak drzewa, kamienie czy też kosmiczne promienie to dość łatwo jest siłą woli poruszyć własne mięśnie, tak więc wprawienie kamienia w ruch można zrealizować metodą pośrednią. W tym celu siłą woli poruszamy mięśniami ręki tak, aby nasza dłoń sięgnęła po kamień i po prostu go podniosła.

Metoda druga
Metoda ta, zwana przez złośliwych werbomedialną, opiera się na spostrzeżeniu, że nasza wola realizująca się w wypowiadanych przez nas w sposób zdecydowany zdaniach twierdzących jest w stanie wpływać na zachowania osób drugich - mogą więc one posłużyć jako przedłużenie naszej osobistej jednostkowej woli. W tym celu obiecujemy np. młodszemu bratu 20 złotych jeżeli podniesie kamień i w ten sposób nasza wola za pośrednictwem:
- strun głosowych
- drgań powietrza
- membrany usznej
- młoteczka
- kowadełka
- mózgu (ośrodków decyzyjnych i motywacyjnych)
- ręki
powoduje ruch kamienia.
Następnie w zależności od osobistej wrażliwości dajemy bratu 20 złotych albo nie.

Włodi - 2011-01-26 17:25:49

Anegdota
Włoska śpiewaczka operowa Adelina Patti (1843-1919) zanim osiągnęła sławę, miała trudności finansowe i musiała nawet zaciągnąć dług u rzeźnika.
Na jej pierwszym występie zjawił się również ów rzeźnik. Widząc entuzjazm publiczności i kwiaty, a pragnąc ze swej strony również złożyć hołd artystce, krzyknął:
- Patti, już nie musisz oddawać mi za mięso!

Rozmawiają przy piwku trzej ogrodnicy. Pierwszy mówi;
- Moja żona jest jak ząbek czosnku. Chuda i wysuszona.
Drugi:
- Moja żona jest jak dynia. Gruba i ciągle zgorzkniała.
Na to trzeci:
- A moja żona jest jak rozpłaszczony pomidor. Krótko mówiąc: ketchup. Wczoraj rozjechała ją ciężarówka!

Przychodzi facet do lekarza i oznajmia:
- Potrafię chodzić po ścianach i suficie!
- Pokaż pan.
- Dobra, ale najpierw daj mi pan koniak i ogórka kiszonego.
Lekarz zorganizował butelkę koniaku i ogórka, facet wypił, zagryzł... Chodzi po suficie. Lekarz, zafascynowany, zadzwonił po kilku kolegów. Ci przyszli z kolejną porcją ogórków i butelką koniaku. Facet wypił, zagryzł i powtórzył pokaz. Lekarz mówi:
- To ja dzwonię do kierownika kliniki, on musi to zobaczyć.
Facet:
- Ale co będzie, jak na niego spadnę?
- Etam z łażeniem po ścianach, on w życiu nie widział, jak ktoś zagryza koniak ogórkami!

Po pożarze, w którym spłonęła połowa dobytku pewnejrodziny, idący drogą ksiądz spotyka szlochającego Jasia.
- Czemu płaczesz, chłopcze?
- Mój biedny piesek... Już nigdy nie zje śniadania, obiadu, kolacji...
- Biedactwo! Rozpaczasz, bo twój przyjaciel spłonął w pożarze?
- Nie, proszę księdza. Spaliła mu się jego jedyna miseczka!

W poniedziałek wczesnym rankiem, zaraz po otwarciu Urzędu Stanu Cywilnego, wpada do środka młoda mężatka i mówi:
- W ubiegłą sobotę w tym urzędzie wzięłam ślub z Jarosławem Kijem.
- Tak, pamiętam - mówi urzędniczka. - O co pani chodzi?
- To była straszliwa pomyłka!
- Proszę powiedzieć co się stało?
- Wszyscy zawsze mówili, że kij ma dwa końce, a to jest nieprawda!

Włodi - 2011-01-26 17:34:11

Opowiadanie napisane z pomocą gazetki :D

Włodi - 2011-01-26 17:41:57

Fragment książki :)



- Nie ma sprawy - rzuciłam swobodnie, chcąc rozładować atmosferę.
Podciągnęłam koszulkę pod brodę. - Zakaz eksponowania szyi. Zachichotał; podziałało.
- Nie, nie musisz, wierz mi, ważniejszy był element zaskoczenia.
Podniósł powoli rękę i ostrożnie przyłożył mi dłoń do szyi. Siedziałam zupełnie nieruchomo. Nieludzki chłód skóry Edwarda powinien mnie odstraszać, ale nie odczuwałam lęku, kłębiło się za to we mnie wiele innych emocji.
- Sama widzisz. Wszystko w porządku.
Żałowałam, że nie potrafię kontrolować swojego oszalałego tętna. Z pewnością niepotrzebnie Edwarda drażniło.
- Tak słodko się rumienisz - zamruczał, oswobadzając delikatnie swoją drugą rękę, po czym pogłaskawszy mnie wpierw po policzku, ujął moją twarz w dłonie.
- Nie ruszaj się - poprosił szeptem, jakbym nie była już jak sparaliżowana.
Powoli, cały czas patrząc mi prosto w oczy, pochylił się do przodu. Przez chwilę opierał się lodowatym policzkiem o wgłębienie pod moim gardłem, a ja, wsłuchana w jego wyrównany oddech, obserwowałam iskierki słonecznego światła igrające w bujnej, miedzianej czuprynie. Najbardziej ludzkie były w nim właśnie te włosy.
Dłonie Edwarda zaczęły ześlizgiwać się niespiesznie ku mojej szyi. Zadrżałam. Wstrzymał na moment oddech, ale jego dłonie nie przerwały swojej wędrówki i spoczęły na moich ramionach. Wreszcie, musnąwszy nosem obojczyk, oparł głowę na mojej piersi.
Słuchał, jak bije mi serce.
Westchnął.
Nie wiem, jak długo siedzieliśmy tak nieruchomo. Być może trwało to kilka godzin. Tętno w końcu mi się uspokoiło, ale Edward ani razu się nie odezwał, ani nie zmienił pozycji. Byłam świadoma tego, że w każdej chwili może z nadmiaru wrażeń stracić nad sobą kontrolę, a wtedy przypłacę chwile szczęścia życiem. Być może zadziałałby tak szybko, że nawet bym nie zauważyła. Mimo wszystko nadal nie odczuwałam strachu.
Potrafiłam myśleć tylko o tym, że Edward mnie dotyka.
Gdy wypuścił mnie z objęć, nie miałam jeszcze dosyć.
Bił od niego spokój.
- Następnym razem nie będzie już to takie trudne - oświadczył z satysfakcją w głosie.
- Bardzo musiałeś ze sobą walczyć?
- Myślałem, że będzie gorzej. A jak ty się czułaś?
- Nie było źle. To znaczy, mnie nie było źle.
Uśmiechnął się, słysząc to sprostowanie.
- Wiesz, co mam na myśli.
Teraz ja się uśmiechnęłam.
- Zobacz. - Chwycił moją dłoń i przyłożył sobie do policzka. - Czujesz, jaki ciepły?
Trudno mi jednak było skoncentrować się na temperaturze, bo właśnie po raz pierwszy dotykałam jego twarzy. Było to coś, o czym marzyłam, odkąd go poznałam.
- Nie ruszaj się - szepnęłam.
Edward umiał znieruchomieć jak nikt inny. W okamgnieniu zmienił się w marmurowy posąg.
Starałam się obchodzić z nim jeszcze ostrożniej niż on ze mną.
Pogładziłam go po policzku, przejechałam opuszkiem palca po powiece, po sinych cieniach pod jego oczami. Zbadałam kształt idealnie zbudowanego nosa, a potem ust. Wargi Edwarda rozwarły się pod moim dotykiem i poczułam na skórze dłoni jego zimny oddech. Zapragnęłam przysunąć się bliżej, aby napawać się jego słodką wonią, więc opuściwszy rękę,
cofnęłam się, żeby nie kusić losu.
Otworzył oczy i było w nich widać głód, nie przestraszyłam się jednak. Tylko moje ciało zareagowało odruchowo: serce zaczęło bić szybciej, a mięśnie się napięły.
- Żałuję - powiedział Edward cicho - żałuję, że nie możesz poczuć tego, co ja czuję. Tej złożoności targających mną emocji, tego zamętu, jaki mam w głowie.
Powolnym ruchem odgarnął mi włosy z twarzy.
- Opowiedz mi o tym.
- Raczej nie potrafię. Mówiłem ci już, z jednej strony jest głód, pragnienie. Pożądam twojej krwi. To takie żałosne. Sądzę, że to akurat jesteś w stanie zrozumieć, przynajmniej do pewnego stopnia. Byłoby ci łatwiej - uśmiechnął się nieco zjadliwie - gdybyś była narkomanką czy kimś takim.
Ale to nie wszystko. - Dotknął palcami moich warg i znów przeszedł mnie dreszcz. - Do tego dochodzą jeszcze inne pragnienia. Pragnienia, których nie znam i których nie rozumiem.
- Cóż, istnieje możliwość, że wiem, o co ci chodzi, lepiej, niż ci się to wydaje.
- Nie jestem przyzwyczajony do ludzkich odruchów. Często się tak czujesz?
- Jak teraz przy tobie? - Przełknęłam ślinę. - Nie. To pierwszy raz.
Ujął moje dłonie. Wydały mi się takie kruche w jego silnym uścisku.
- Nie wiem, jak mam się zachowywać, gdy jestem tak blisko ciebie - przyznał. - Nie wiem, czy potrafię być tak blisko.
Dając mu znać oczami, co zamierzam uczynić, pochyliłam się ostrożnie do przodu i oparłam policzkiem o jego nagi tors. Milczał, słychać było tylko jego oddech.
- Tyle wystarczy - szepnęłam, zamykając oczy.
Bardzo ludzkim gestem przycisnął mnie mocniej do siebie, wtulając jednocześnie twarz w moje włosy.
- Dobrze ci idzie - zauważyłam.
- Kryje się we mnie wiele człowieczych instynktów. Są schowane głęboko, ale gdzieś tam są.
Zastygliśmy tak znów na dłuższą chwilę. Chciałam, żeby to trwało wiecznie, i zastanawiałam się, czy i on myśli podobnie. Po pewnym czasie zdałam sobie jednak sprawę, że słońce znika powoli za koronami drzew, a te rzucają coraz dłuższe cienie.
- Czas na ciebie.
- A myślałam, że nie potrafisz czytać mi w myślach.
- Coraz łatwiej mi zgadywać - odparł wesoło.
Położył mi dłonie na ramionach i spojrzał prosto w oczy.
- Czy mógłbym ci coś pokazać? - Nagle zrobił się podekscytowany.
- Co takiego?
- Pokazałbym ci, jak przemieszczam się po lesie, kiedy jestem sam. - Zauważył, że zrzedła mi mina. - Nie martw się, włos ci z głowy nie spadnie, a zaoszczędzimy sporo czasu. - Obdarował mnie jednym ze swoich łobuzerskich uśmiechów, po których zawsze byłam bliska omdlenia.
- Zamierzasz zamienić się w nietoperza? - spytałam podejrzliwie.
Zaśmiał się głośniej niż kiedykolwiek.
- I co jeszcze? Może w Batmana?
- Tak się pytam. Skąd mam wiedzieć?
- No dobra, tchórzu, koniec dyskusji. Wskakuj mi na plecy.
Zawahałam się, myśląc, że żartuje, ale najwyraźniej mówił na serio.
Widząc moją reakcję, uśmiechnął się tylko i bezceremonialnie przyciągnął do siebie. Serce zaczęło mi bić jak szalone - zdradzało wszystko, Edward nie musiał umieć czytać mi w myślach. Bez najmniejszego trudu wsadził mnie sobie na barana, pozostawało mi jedynie objąć go mocno nogami i tak kurczowo uczepić się jego szyi, że każdy normalny człowiek na jego miejscu by się udusił. Odniosłam wrażenie, że przytuliłam się do głazu.
- Ważę trochę więcej niż przeciętny plecak - ostrzegłam.
- Też mi coś! - prychnął, zapewne wywracając oczami. Jeszcze nigdy nie widziałam go w tak dobrym humorze.
Nagle schwycił moją dłoń i przycisnął sobie do twarzy. Serce podskoczyło mi do gardła.
- Idzie mi coraz lepiej - szepnął, biorąc kilka głębokich oddechów.
Zrozumiałam, że Edwardowi chodzi o mój zapach.
A potem, bez ostrzeżenia, puścił się biegiem.
Jeśli kiedykolwiek wcześniej drżałam w jego obecności o swoje życie, było to niczym w porównaniu z tym, co czułam teraz.
Pędził niczym pocisk, niczym strzała, świadczyły o tym jednak tylko migające po obu stronach pnie drzew. Moich uszu nie dochodził żaden dźwięk, który byłby dowodem na to, że stopy Edwarda w ogóle dotykają ziemi. Wydawał się wcale nie męczyć, nawet nie zaczął szybciej oddychać.

Cudem mijał o milimetry kolejne przeszkody. Byłam tak przerażona, że zapomniałam zamknąć oczy, choć twarz smagał mi boleśnie chłodny, leśny wiatr. Czułam się tak, jakbym wystawiła głowę przez okno, lecąc samolotem, i po raz pierwszy w życiu marzyłam o zażyciu aviomarinu.
Gdy już chciałam błagać o litość, Edward zatrzymał się raptownie. Powrót z łąki, do której szliśmy całe przedpołudnie, zajął mu ledwie kilkanaście minut.
- Świetna zabawa, nieprawdaż? - wykrzyknął rozochocony.
Czekał, aż z niego zejdę, ale nie mogłam się ruszyć. Ruszało się za to wszystko wokół mnie. A raczej wirowało.
- Bello? - zaniepokoił się.
- Chyba muszę się położyć - jęknęłam.
- Oj, przepraszam. - Stał dalej nieruchomo, ale kończyny wciąż odmawiały mi posłuszeństwa.
- Raczej sama nie dam rady - wyznałam.
Zaśmiawszy się cicho, Edward delikatnie rozplątał moje dłonie zaciśnięte na jego szyi - poddały się do razu. Następnie przesunął mnie sobie na brzuch, tuląc do siebie niczym małe dziecko, potrzymał tak przez chwilę, po czym ostrożnie położył na kępie paproci.
- Jak się czujesz?
Trudno mi to było ocenić, tak bardzo kręciło mi się w głowie.
- Mam zawroty głowy.
- To schowaj ją między kolana.
Zastosowałam się do tej rady i rzeczywiście trochę pomogło. Oddychałam powoli, starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów, a mój towarzysz usiadł tuż obok. Po pewnym czasie poczułam się pewniej i wyprostowałam.
Dzwoniło mi jeszcze tylko w uszach.

Włodi - 2011-01-26 17:52:13

Opowiadanka 1/10

Rodzinny business

Śniadanie

Kto taki?...

Dzień odpustu

Wujek z Ameryki

Niespodzianka

Dupa nie rządzi

Śmierdzący zarobek

Latorośl

Pokusa

Włodi - 2011-01-26 18:00:13

Rodzinny business

Wzniósł ku niebu oczy ściągając dla efektu brwi. Wargi poruszały się szybko w niemej modlitwie. Nagle przerwał ciszę grzmot jego głosu wydostającego się mocą swej chwały z cherlawej piersi apostoła tajemnic duchowych.
- Marnacja ! O zgrozo niepojęta ! A toż ci Chrystus sam przemawia w pokorze skruchy mojej! W odwiecznej prawdzie słów tajemnica ukryta odsłania swe lico niebagatelne... Jam ci bowiem prawdą i promieniem zbawienia ! A kto proroctwa me nie wzgardzi, ten zasługę miał będzie poprzez żywot błogosławiony u boku Stworzyciela ! -Potrząsnął różańcem i otarł palcem usta przesuszone wielogodzinnym paplaniem. W izbie natłoczonej wyznawcami rozległa się przelotna fala aprobaty, aczkolwiek na niejednej gębie wyciskało się piętno zmęczenia. Jakże, od świtu gonieni bez wytchnienia, a o kromce waciastej bułeczki, Bracia Świętej Racji jedno tylko piastowali pragnienie ; usiąść…a rozprostować kości.- Biada !!! - zagrzmiał głos z nową energią - A to ci grzech oblicze chytrego lisa ukazuje !... Nicponie ! Darmozjady !... Lenistwem nahajki na ciała swe ściągacie !...- Kaszlnął, żegnając się trzykrotnie. Szybkim ruchem wydobył zza chałata kartkę. Potrząsając nią energicznie, wołał; - Tu !... Tu ! Przede mną, jak przed Panem samym, ukryć się nic nie da ! Tak to się staracie w imieniu Chrystusa ? Dla przykładu ; Czemu to, w zeszły tydzień było osiem portfeli, a teraz tylko dwa ?... Brać od grzeszników to nie grzech ! Świat dziś zły ! Z dobrej woli nikt nie da ! ...A zima na karku, opału mało. Nie pragniecie chyba, by brat wasz natchniony światłem wiekuistym podzielał niewygody życia doczesnego !...-
Znienacka przerwał, uśmiechając się dobrotliwie ;
- Ojcze Zbigniewie...- skinął na stojącego w głębi zgromadzonych - podejdźcież no tutaj...-
Postać skulona, a ubogiej postury, chyżo zbliżyła się chyląc z respektem twarz okalaną brodą sędziwą.
- Niech będzie Pochwalony ! Bracia ! A cóż to widzicie ?...-
Cisza wyczekiwania zawisła wokół głów strapionych.
- Ha ! A to wam rzeknę, jako że sam Pan przemówił właśnie poprzez myśli moje !... Nieposłuszeństwo sieje grozę kary ! Ojcze Zbigniewie, buty !!!...-
- Ależ, Wasza Świętobliwość, zimno się robi...-
- I o to chodzi ! - Zniżył jednak szybko głos - A komu myślicie wrzucą większy grosz, temu w butach ?...Przecież miłosierdzie pańskie zagląda w serca grzeszników w postaci naocznej niedoli -
Ktoś podniósł w górę rękę na znak, że pragnie głos zabrać.
- Słucham, Bracie Edwardzie ?- Odezwał się Guru łaskawie.
- Wybacz mą śmiałość, Proroku, lecz pochwalam wasze szlachetne spostrzeżenie. Chciałem aczkolwiek radą posłużyć Bratu swemu, otóż mądrość Pana łaskawego jest bezgraniczna, więc ja buty zzuwam jak tylko wysiadam z tramwaju... Trik ci to oryginalny, bo na ten przykład, całe sto złotych wczoraj zebrałem...-
- Chwała ku temu. Dobrzyście i szlachetni Edwardzie. W nagrodę dolewka grochówki. Tak Pan postanowił, a w podzięce różaniec należy odmówić i ciało wychłostać o poranku dla hartu ducha...Słucham ?- Skinął na następną rękę oczekującą swej kolejki dojścia do głosu. Wysoki a chudy młodzieniec przecisnął się do przodu. Bez słowa zaczął coś tarmosić spod obcisłej kurtczyny. Był to królik ze związanymi sznureczkiem kickami. Uszy miał ściągnięte gumką. Podrygując, pacnął o stół za którym spoczywał Guru. Obok potoczyła się puszka sardynek, a na koniec dwa mydełka Nivea.
- To wszystko !?...- Jego świętobliwość był poirytowany.
- A wszystko ! O ! Sranie mnie napadło ! Tu nic tylko grochówka ! A tam psami po farmach szczują i drzwiami trzaskają przed nosem. Dziś w sklepie to omal mnie nie zwinęli, ledwom uciekł...-
Guru puścił te słowa mimo uszu, lamentując ;
- Och cierpimy my, cierpimy. Ale Chrystus też cierpiał...- Nagle zawołał w przypływie nowej energii - W Nim też zwykli śmiertelnicy Pana nie dostrzegli! I Jemu drzwiami trzaskano !... Ale nic to, nic, w porównaniu tego, co oto nastąpić ma ! Łaska bowiem Chrystusa jest chwalebna! Oto bowiem w Jego imieniu...Tak!...Przemawia właśnie w duchu mym głos Jego miłosierny...I. nakazuje mianować cię...Bratem Odnowy Dusz !!! Ale...- Zaczął teraz cicho, zniżając głos; - za pokutę tej łaski, dwa dni postu i biczowanie ciała przed krzyżem zaleca...-
Młodzieniec rozziawił głupawo szczęki, zaciskając pięści. Posiniał na gębie...ale Guru przebierając różaniec szeptał już modlitwę. W ciszy słychać jedynie było telepanie się królika na stole.
W upływie niewielkiej chwili czasu teraźniejszego, ryk szaleńczy przeszył zaduch izby jeżąc swą nagłością włos na głowach jeszcze niedotkniętych zjawiskiem łysienia naturalnego, to znowu wywołując trwogę okrutną swą manifestacją szału nagłego!... Kilka postaci pochwyciło młodego złodzieja pod pachy. Ktoś wetknął mu w rozdarte usta but podniszczony, a mocno zdarty na obcasie.
- Związać go, bo ucieknie - skomentował inny.
Guru ukończywszy co akurat modlitwę, oczy wzniósł ku niebu...
- Oj cierpimy my, cierpimy... W Chrystusie wybawienie wieczne. A to wam bracia orzeknę, jako co Chrystus orzekł; Głodny byłem, a nakarmiliście mnie...Byłem spragniony, a napoiliście mnie...Kto mnie się przysłuży, to jak Panu samemu przysługę by dał...Amen.-
Drzwi się otworzyły i weszła stara, a pomarszczona niewiasta. Ignorując wszystkich, podeszła do stołu. Guru opuścił różaniec.
- A mama co tutaj...-
- Przyszła, bo Wiesiu załatwił robote przy tartaku i pedział, co ty by móg stawić sie z rana. Dziesięć złotych na godzinę dajo...Worek grochu, trochę czystej bielizny...To Tadziu potem przyniesie...-
- Dobra, niech mama weźmie i to...- Podał jej mydełka i królika.
- A gdzie gotówka za ten tydzień?...-
Sięgnął pod chałat i wyjął niewielki woreczek. Stara łypnęła okiem.
- Tu jest czterysta złotych, acha, Truteń i Mietek jeszcze nie wrócili -
- Dokąd to dziś posłałeś?...-
- Kazałem kręcić się pod kinem -
- A bo to nielepiej siąść przy kościele? Spowiedź dziś i tłumy tam walo...-
Rozmowa owa prowadzona głosem ściszonym nie odbiła się echem zdradzieckim, toteż już po chwili Guru uroczyście obiad zapowiedział. Wstał, zdejmując wieko z beczki, na której spoczywał. Zanurzył palec. Zupa była jeszcze letniawa. Z miną filozofa utkwił oczy w suficie, poruszył niemo wargami i zaczął; - Boże, pobłogosław te dary, które oto dano nam spożywać. Amen.-
Nagle w izbie zakotłowało się.
- Wasza Świętość! - Krzyknął ktoś z gromady - A to właśnie przyłapano niegodziwca na zdradzie nikczemnej! - Przed oblicze Guru przyciągnięto szamoczącego się starowinę.
- Puść!!! Puszczaj! Ty...bo jak zdzielę !... Jaki ja tam nikczemnik...-
- Bracie Leonardzie, a o cóż to was posądzono?-
- O nic ! Jak Boga kocham! A w kieszeń nic nie schowałem! Jest tak pusta jak mój żołądek..-
Guru ściągnął brwi;
- Pusta, powiadasz?...A to niedobrze. Znak ci to nieomylny, co myśli mieliście niekoszerne i Pan Niebieski nie raczył was pobłogosławić. Coście to dzisiaj porabiali?...-
- W domu towarowym na czatach byłem. Ale jak widzicie, palto mam dziadoskie, gębę straszną, to i uciekano ode mnie na różne strony. Wyszedłem więc na dwór kucając przy czapce, ale nawet na piwo nikt nie dał…-
Mistrz przysiadł na beczce. Po twarzach zebranych przebiegł cień zwątpienia, a głód wydłużył je jak stare trepy Kułaka na wygnaniu.
- Bo dusza u was grzeszna !...- Zagrzmiał na nowo Jego Świętość - Zalecam trzy dni postu na oczyszczenie i puryfikację myśli -
Starzec poderwał się wartko i rozrywając na boki palto ukazując pierś cherlawą, a mocno przesuszoną wiekiem i dietą chrystusową.
- Oczyścić mnie chcecie, ale z tych kości chyba! A sami zadem zasłaniacie swe judaszowe triki i głodem nakazujecie modlić się do beczki o chochelkę lury!...A to wam powiem, że gdzieś mam wasze przykazy, pokuty, posty i oczyszczenia! -
To mówiąc, Brat Leonard rzucił się w stronę drzwi uchylonych, ale wnet pochwyciły go szpony apostołów Świętej Racji, w kąt zawlekły i czapką żebracką usta ciasno zakleiły, co by złości w Mistrzu głębszej nie wywabił...
Guru zaś pobożnie w sufit spoglądał, ciszy wyczekując.
Lecz tym razem na znak niewidzialny a nagły, piorun czarci w ludzi strzelił. Szturmem ruszyli na beczkę z pożywieniem, która wkrótce wraz z Mistrzem została przewrócona pod masą nacierających. W zgiełku i kotłowaninie walka zacięta się wywiązała, lecz cieńka zupka w podłogę zdradliwie wsiąkła i nikt jej nawet nie polizał. Zaś Prorok okryty chałatem znikł za drzwiami. Tak wraz z nim, znikły też i łaski miłosierdzia pokuty....


KONIEC ( 14 / 9 / 99 )



Śniadanie

Stłukł delikatnie parujące jeszcze jajeczko. Straszny smród powędrował w jego delikatne nozdrza. Ach !!! Zawołał, opuszczając zbuka. Diabelski fetor rozhulał się teraz po całym pokoju.
Włodzimierz Pedałek rozejrzał się bezradnie. Obtarł cherlawą dłoń o róg obrusa i poszedł otworzyć okno. Takie coś zdarzyło mu się po raz pierwszy...
Spojrzał na maleńką bułeczkę i przykro mu się zrobiło. Z czym to zje ?...
Fyrdnął szczupłą nogą i zły jak diabeł przed ołtarzem powędrował do małej kuchenki.
Słoik po dżemie świecił pustką...
Serek ! Pedałek uchylił lodówkę i wydobył pokurczone zawiniątko. Nie należał do ludzi wybrednych ale ten serek, Boże pożal się, była tego odrobinka i do tego nieświeża...
Ujął w dwa palce i powąchał. Serek śmierdział. I to tak strasznie, że Pedałek wytrzeszczył cytrynowe oczy. Omal nie zapłakał. Wtem ktoś zatarabanił do drzwi.
Poszedł zobaczyć, kto taki. Uchylił małą szparkę wysuwając chudy a długi nos.
Na wycieraczce stał sąsiad. Aż bulgotał z irytacji.
- Co pan smrodzisz cały budynek !? Co, znowu...?-
- Nieprawda-
- A niech mnie pan tu nie pieprzy, że to kurwa jeden dzień nie przejdzie spokojnie, kolekcja zgniłych jaj, cholera jasna, już wytrzymać nie można !...-
Włodzimierz Pedałek też już nie wytrzymywał. Sąsiad miał rację. Od tygodnia konsumował nieświeże potrawy. Dlaczego ?...
Bo lodówka się zepsuła.

KONIEC ( 1994 )



Kto taki ?...

Pociąg kołysał się monotonnie przebijając mrok nocy. Był pełen. Przedział, w którym znalazł się Kazimierz Ofiara, zawierał dziesięciu podróżnych. Większość to pokurczone stare baby ze wsi. Oprócz niego było dwóch przedstawicieli płci męskiej. Wyjątek stanowiły dwie zakonnice. Siedziały obok siebie z ramionami wywiniętymi do przodu. Jedna stara, druga młoda. Ta stara, z czarną torbą na kolanach. Ścisk i zaduch był omdlewający. Kazimierz Ofiara siedział tuż przy oknie na jednym półdupku z twarzą wciśniętą w nieświeżą firankę, a z drugiej strony nieźle przyduszony bokiem ogromnego torsu jednej z bab.
Próbował zasnąć. Za każdym jednak razem coś go budziło...
Najpierw jedna z bab, ta koło drzwi, dostała ataku kichania. Potem, ten na przeciwko, łysawy i brzydki, kopcił mu w twarz  papierosem. Następnie był konduktor. Suchy, zwinny i krzykliwy. Narobił zamieszania i tak jak szybko pojawił się, tak jeszcze szybciej znikł.
Zapanowała cisza i Ofiara znowu przyłożył strudzoną głowę z nadzieją, że się prześpi...
Jednak ostry smród przejechał mu po twarzy z taką siłą, że otworzył wnet opadłe powieki i dosyć trzeźwo spojrzał po kamiennych twarzach towarzyszy podróży.
Nikt nie powiedział słowa, nikt się nawet nie poruszył. A śmierdziało coraz gorzej.
To rozwiało jego obawy, że mu się wydaje. Zrobiło mu się też trochę nieprzyjemnie i jakby mało było tego, jego obwisłe policzki zarumieniły się...
Stara zakonnica zmierzyła go ostro wzrokiem, wymownie zaciskając usta. Siedzące obok babsko też widocznie zauważyło ten gest, gdyż czuł jak obraca odziany w chustkę łeb w jego stronę.
Ani się obejrzał, jak cały przedział gapił się na niego...
Smród też stawał się już nie do zniesienia. Kazimierz chciał za wszelką cenę dać im znać, że to nie on, że to ktoś inny..., ale wszystko na co się zdobył, to uśmiech zakompleksionego idioty, co wyprowadziło z równowagi starą zakonnicę. Wstała z rozmachem i zarzucając torbę pod ramię, wyszła.
Gdy w godzinę potem Ofiara ocknął się z małej drzemki, znowu cuchnęło. Stara zakonnica siedziała na swoim miejscu...

KONIEC ( 1990 )



Dzień odpustu

Ledwo co siedli do stołu, jak rozległo się w sieni łomotanie do drzwi. Nie w porę, ale trza otworzyć.
- Matka, ano wyjrzyj tam...- odezwał się z nad michy kopiasto nałożonej pierogami gospodarz, Kazimierz Studnia.
Nim zdążyła wstać w drzwiach stanął sąsiad, ten od lewej strony sadu.
- Tak sem umyślał co dam wam znać, że dziś na placu kościelnym odpust...Właśnie się zaczęło, cudeńka sprzedają... To, gdybyście nie wiedzieli...-
- Co mają ?-
- A nawieźli różności, o!...- Wyciągnął z kieszeni gwizdek w kształcie kogutka i z całej siły weń zadmuchał. Piskliwa a natrętna nuta rozdarła wnętrze izby gdzie biesiadowali.
Nie w smak to poszło gospodarzowi, ale grzecznie zapytał;
- I wiele za to?-
- A po dwa złote. Som też cukierki, wisiorki mają, a jakże, i wiatraczki też...-
Poderwał się najmłodszy od stołu.
- Da tata pare złotych?-
- Siedź! Bo jak wezmę bata, to...-
Spojrzał wymownie na sąsiada, ale ten, zupełnie nieproszony przysiadł na ławie koło pieca i obracając w palcach gwizdek prawił dalej ;
- Moja wybrała się zaras z południa, tyle, co ziemniaków obrała...- Przełknął głośno ślinę zerkając na stół.
- Mielone dziś mamy...-
Studnia wpakował do ust potężny kęs pieroga.
- Świnięście ubili ?- spytał, głośno mlaskając.
- Świnię?...A gdzieżby zaś tam. Trzymamy na święta. Dyszel sprzedał kawałek...A z czym to te pierożki, o ile mogę spytać?...-
- Ano, z serem i słoninką...- Znowu włożył do ust spory kęs i smacznie przeżuwał, po czym zanurzył łyżkę w miseczce ze śmietaną.
- Bielutka!...- skomentował sąsiad.
- Tak, dzisiejsza...- Łyżka znikła na chwilę w jego przepastnej jamie ustnej.
W chwili ciszy całkowitej biesiadnicy mieli możność usłyszeć natarczywe burczenie w brzuchu przybysza. Jego jastrzębi wzrok wędrował po powierzchni stołu. Studnia udając, że tego nie widzi, spojrzał beznamiętnie na ścianę przeciwną.
Źle jednak ulokował swą uwagę, gdyż ogromna postać Chrystusa uderzyła go swym surowym licem z obrazu. Skurczył się nieco w sobie niezbyt rad, że umieścili ten obraz właśnie tam...
U dołu bowiem napis widniał; ‘Błogosławiony ten, co swym miłosierdziem drugich obdarza’
Było to wezwanie na jego ambit, jako że skąpy z natury był. Zaczął wiercić się niespokojnie na krześle.
- No to co, pójdziecie na odpust? - Podjął znowu sąsiad.
- Może potem, po obiedzie...-
- Oczywiście. Obiad trza zjeść wpierw, a nieco odpocząć. Narobił się ja też  przy wykopkach, że gnatów nie czuję. Z pół zagonu jeszcze tam ostało, a deszczu ano patrzeć. Dach w stajni przecieka...- Mówiąc to, wzroku nie spuszczał ze stołu.
- A my już zwieźli wszystko z pola...- Studnia znowu wpakował do ust nadziany na widelec kawał pieroga z serem i słoninką...
- Matka, ano dolej śmietany, bo w misce dnieje - dodał. Niepomny nawet był, że stara obserwuje go z groźną miną przez cały czas i że nawet nie tknęła jeszcze obiadu.
Gdy więc zażądał dolewki śmietany, twarz jej aż poszarzała. Poderwała się wartko, że miski i talerze zatelepały się na stole.
- Ty sknero żarłoczna!- Zawołała - A to nie widzisz co pan Staszek ma smaki by choć skosztować!? Toś już zapomniał jak Stachowa nas wspomagała, gdy w rok temu krowa nam padła!? A to ci i mleka i serków naniosła, często - gęsto i innych różności nie skąpiła, a ty co!? Do stołu go teraz nie poprosisz ! Dzieci batem straszysz! Ty draniu stary!...A masz!-
Chwyciła pustą miskę po śmietanie i szurnęła nią w stronę ślubnego.
Sąsiad skurczył się w sobie i jakby zmalał. Wstał, tonąc w luźnych portkach, które spoczywały fałdami na starych, ledwo się kupy trzymających butach.
- Nie, nie trza,...Po prawdzie na brzucho niedomagam już od wiosny i po pierogach
mnie wzdyma, że potem noc całą wiatry odchodzą i moja rumianek parzyć musi...-
Zmieszało to gospodynię, a chłopcy aż się dusili z przytłumionego śmiechu.
Studnia zerwał się na równe nogi.
- A widzisz!?- zawołał z triumfem - Stachowi pierogi nie służą!-
Wziął miskę i podszedł do kredensu, gdzie stała spora kobiałka śmietany. Ulał część i powrócił do stołu. Sąsiad przysiadł nieśmiało na ławie.
- To może pan Stasio kompotu się napije?- Spytała stara.
Błyskawicznie wyraził zgodę. Chwycił podany garnuszek i pił tak zachłannie, aż mu ciekło po brodzie i ginęło za oberwanym kołnierzem lichej koszuli. Oczy mu pojaśniały i z wielkim entuzjazmem począł zachwalać treść i smak;
- Ale to dobre! Ojej-jej! Niebo w gębie ! Porzeczki, truskawki! I z cukrem, no-no, rarytas wprost niespotykany ! Smaczne!!!-
Gospodyni bez słowa dolała mu do garnuszka. Znowu opróżnił go łapczywie i aż poczerwieniał na gębie.
- Może pan jednak skosztuje? - Podsunęła mu talerzyk z kilkoma pierogami.
- Skosztować? A czemu nie...-
Od razu chwycił widelec i zdawał się połykać nieprzeżute kęsy. Bez pytania umoczył ostatniego w miseczce ze śmietaną.
- Cie choroba...- mruknął gospodarz wycierając ręce w róg obrusa. Wstał.
- Ide zajrzeć do koni, siana tsza im przyłożyć.-
Nasunął czapkę i wyszedł z izby.
Chwilę potem, sąsiad siedział przy stole i pałaszował nową porcję omaszczoną suto śmietaną. Nie dokończył jednak. Poderwał się nagle i oznajmił, że na odpust musi biec...
Kazimierz Studnia opowiadał potem, jak widział Staszka pędzącego sadem w stronę domu i jak kroki jego paraliżowały odchodzące wiatry...
A pod kościołem było cicho, jedynie wicher szumiał po pustym placu...


KONIEC ( Listopad 2001)



Wujek z Ameryki


Wyruszyli o świcie. Pięciorga ich siedziało na dwóch deseczkach ułożonych w poprzek wozu drabiniastego. Odświętnie odziani, w butach, jak przystało.
Od tygodnia w domu ich ubogim panował szał podniecenia. To od momentu, kiedy listonosz przyniósł kartkę na której widniały pięknie wymalowane trzy wielkanocne jaja i żółciutki jak złoto kurczaczek. Na odwrocie, drobnym a wąskim pismem, widniały słowa świątecznych pozdrowień...
Pan domu, Zygmunt Nadzieja, puszył się jak paw. Ustawił kartkę na honorowym miejscu pomiędzy Świętą Panienką a dzbanuszkiem ze stokrotkami i nikomu tknąć nie pozwolił.
To od brata. Niemały honor i wyróżnienie, jako że w Ameryce był i nieopisanych bogactw a cudów stamtąd nawiózł do kraju. Wprawdzie wrócił kilka roków wstecz, ale Zygmunt słyszał jakoby to hojności jego końca nie było, iż z serdecznym wprost zapałem obdarowywał przyjaciół, sąsiadów, ba...nawet obcych. A że Zygmunt był człowiekiem honoru, to i nie śmiał do tej oto pory narzucać bratu swą obecność... Nawet w obliczu biedy, kiedy to nie było co do garnka włożyć. Ośmielony jednak kartką nabrał wreszcie odwagi i przez dni kilka pouczał rodzinę jak to mają wypaść na tej niezwykłej wizycie; - Siedzieć cicho a skromnie. Nie rozglądać się po mieszkaniu, bo to nieładnie, a jak wujek spyta o cokolwiek...czy obojętnie z czym się odezwie, to trza z zapałem przytakiwać...ciągle uśmiechać się i mówić, że ładnie wygląda... - Pouczał córki.
- A może i da pare dolarów? - Wtrąciła żona.
- Cicho! Cicho. Da, na pewno da. On to już wie najlepiej. Ja słyszał, że daje ludziom niemało. Tyle to przywióz, to i da. Ale ty siedź cicho! To trza pomaleńku...Na pewno i obiad bedzie i prezenty, bo ja słyszał dobrze ile on tam ma. Podobno...- Nachylił się ściszając głos,- podobno dolarów samych cały worek ma... A co złota! Na pewno już ci da jakie kolczyki, albo i zegarek!...-
Jechali więc teraz wyboistą drogą wjeżdżając do miasteczka. Nadzieja wyprostował się nagle i ostro zdzielił batem konia przez portki. Zimno mu było i gorąco na przemian.
Rankiem długo ćwiczył przed lusterkiem, jaką to twarz ma pokazać bratu jedynemu. Więc nabożna powaga, podcieniona respektem i uznaniem... Wjechali na podwórze. Domek był piętrowy, położony  w cieniu lip. Zleźli z wozu szybciej niż przystało i gdy tylko znaleźli się pod drzwiami, Zygmunt zakałatał w nie delikatnym truchcikiem gości, którzy znają się na rzeczy. Chrząknął i czekał, nakazując rodzinie skinięciem ręki, by zachowali ciszę absolutną. I cisza odpowiedziała też na ponowne, nieco śmielsze pukanie.
Powtarzał tę czynność jeszcze kilka razy, aż owe pukanie przerodziło się w niecierpliwe tarabanienie...
Nareszcie za drzwiami rozległo się ciche człapanie i ochrypłe pytanie;
- Kto tam !?...-
- Stasiu, to ja !...-
Zygmunta głos przesiąknięty był emocją. W rozwartych na oścież drzwiach stanął jego brat. Zmierzył przybyszów ospałym wzrokiem, ziewnął, i dopiero wtedy jego nieświeże lico rozjaśniło się namiastką uśmiechu.
- A to niespodzianka !...- Zawołał nagle - Wejdźcie. Akurat co reperowałem podeszwy od sandałów. Ciepło się robi, to na skarpety nie trzeba będzie wydawać...Ale! Jak to twe pannice już wzrosły! No-no..! -
Uszszypnął największą w policzek. Zareagowała przesadnym uśmiechem wznosząc oczy ku suficie. Dwie najmłodsze też szczerzyły zęby w jego stronę. Oczy ich jednak nie podzielały uśmiechu. Wnet bowiem spostrzegły iż pokój gościnny do którego zostali wprowadzeni, prezentował się biedneńko... Na starym dywanie stały dwie równie stare kanapy, a pośrodku stół nakryty ceratą. Na wierzchu stało siodło szewskie obciągnięte ciemnobrązowym sandałem. Obok leżały szpulki jasnej dratwy, dłutka, nożyce... Jednym słowem, pokój ten był taki sam jak pięć lat temu, kiedy to ostatnio gościli tam na przyjęciu pożegnalnym, tuż przed wyjazdem wujka Stasia do Ameryki.
- No, i jak? Mów, co słychać! - zaczął ochoczo Zygmunt.
Było mu teraz zdecydowanie gorąco. Zdiął kapelusz, poluzował krawat i usiadł w rogu kanapy, aż sprężyny pod nim jęknęły.
- Ano, pomaleńku. Pracę wczoraj załatwiłem -
- Pracę...? -
- Przy budowie. Jurkiewicz stawia córce willę. Pamiętasz Anię? Właśnie co ją wydali. Zięć podobno majętny, a i sami na pieniądzach siedzą, ot, to i budują. Mnie tam tyle do tego, co se trochę zarobię. Trudno dziś o robotę, a jeść trza... - spojrzał żwawo po przybyszach.
Bratanice siedziały sztywno, w równiutkim rządku. Wymuszone uśmiechy powodowały nerwowe drgawki w kącikach ust, a sztuczny zachwyt w oczach nadawał im wyraz debili... Bratowa zaś bledła, to czerwieniła się na przemian, aż w końcu nieśmiało zapytała:
- No a jak tam Stasiu było w kraju zamorskm?... -
- Aaa! Cie choroba! Ależ ze mnie durak, dobrześ co mi Wiesia przypomniała! Mam coś dla was... - zawołał z tajemniczą miną i wyszedł z pokoju.
W mig rozległ się szelest aprobaty, co niemal od razu zostało ucięte groźnym wymachiwaniem palca wskazującego prawej ręki Zygmunta.
- Szszsz-szszsz!... - zasyczał pod wąsem nakazując tym ciszę i wstrzemięźliwość okazywania wszelkich rozkoszy, jakie to wiążą się z oczekiwaniem na coś niezwykłego a szalenie miłego duszy. Zygmunt bowiem wyczuł, że nadszedł punkt kulminacyjny ich wizyty i przez nikły moment sam doznał coś w rodzaju zawrotu głowy, co sprawiło, że i jemu omal nie udzielił się nastrój pozostałych. Wykorzystując dłuższą chwilę nieobecności pana domu szepnął żonie:
- Prawy z niego człowiek. Bogaty, a żyje po spartańsku... Zobacz no tylko, nawet buty sam se reperuje..! Dobrze robi, bo gdyby jawnie się obnosił ze swym majątkiem, to by go już dawno okradli, albo jeszcze co gorszego... -
- Ale czy musiałby pracować..? - szepnęła, pilnie śledząc drzwi
- To tylko dla dalszych pozorów. Człowiek który nie pracuje a żyje w beztroskim luksusie, szybko wzbudza podejrzenia. Rozumiesz? -
Nie zdążyła odpowiedzieć, bo oto powrócił ich gospodarz niosąc w ręku wypchaną czymś torbę. Zachwyt wyczekiwania wisiał w powietrzu jak chmura przed oberwaniem. Po chwili wahania ustawił torbę na podłodze i wypiąłwszy zad schylił się by rozsunąć zamek, który to co rusz się zacinał. Pięć par oczu śledziło zachłannie każdy jego ruch. Gdy wreszcie uporał się z zamkiem, wyprostował tułów ocierając czoło wierzchem dłoni.
- Zrób no, Zygmuś, miejsce na stole. Łacniej będzie niż tyle się schylać... -
I razem z bratem przesunęli rupiecie na jedną stronę stołu. Gdy torba spoczęła na honorowym miejscu, Stanisław Nadzieja z miną magika zanurzył w niej rękę i - wydobył stary damski but... W rozepchanym czółenku widniał przepocony ślad stopy, a wierzch pokryty był bruzdami spękanego lakieru. Obcasik miał nieco przetarty, a w bok wykrzywiony. Z gracją ustawił go na stole i szybko wydobył drugi, podobny...
- Na Wiesię w sam raz... - powiedział i znowu wsadził rękę do magicznej torby, która nagle utraciła swą magię, a złośliwie wyszczerzyła kły dziadoskiej rzeczywistości...
- A teraz...Hokus-pokus!... - zawołał i wyciągnął cudo ponad cuda - wełniany sweter z szalowym kołnierzem, a pasiasty i żywy w kolorze.
- To dla ciebie Zygmuś. Zimy u was na Polnej srogie, więc ja se tak pomyślał, co ci sie przyda... -
Brat pochwycił podany mu przyodziewek świecąc oczami jak dziecię przed otwarciem prezentu spod choinki. Wnet jednak blask owy znikł z jego oczogałek, a pojawił się w to miejsce tzw. “Wytrzeszcz zdziwienia po obrazie urojonym”. Sweter bowiem był w stanie ostatniego etapu sfilcowania naturalnego, czego wynikiem jest wielokrotne pranie w niezbyt wybrednym mydle... Robiąc szybko grdyką pocierał w palcach skołtuniony filc, aż sztywny miejscami.
- To z kościoła św. Piotra - uzupełnił z dumą Stanisław.
- Wujku, ale to ładne!... - zawołała najstarsza bratanica.
- Szszsz... - syknął pod wąsem obdarowany, latając ogłupiałym wzrokiem po tęczowych ściegach.
- Ale, drogie!.. - podjął z entuzjazmem wujek - Bo widzisz Gosia, taki sweterek kosztuje osiemdziesiąt dolarów... - ostatnie dwa słowa wypowiedział zniżonym, a mocno zaakcentowanym tonem głosu.
- Aż tyle?... - wtrąciła nieśmiało Wiesława.
- No, ja dał nieco mniej... Dużo mniej...O! - zawołał nagle - A to, dla Marysi... -
Z torby wyłowił skajową torebkę na długim pasku i ze pstryczkiem pośrodku. Najmłodsza bratanica dostała elastyczny golf z dziurą pod pachą, a Gosia podobny, tyle że z lekka nadpruty u dołu. Na ciche “Dziękuję wujku” obruszył się głośno, że “Nie ma za co!”.
Bo i nie było za co!... Zygmunt aż się pienił. Wąs mu latał nerwowo na boki, a z poniżenia i złości na czoło wystąpił pot kroplisty. Ledwo już się hamował, gdy brat nagle zapowiedział, że pójdzie do kuchni odgrzać zupę.
- Zjemy po talerzu. Mam też bułki... -
- A w dupę se je wsadź!!! - zaryczał nagle Zygmunt - To potośmy się trzęśli tyle godzin na wozie!? Po te stare trepy i szmaty!? A teraz chcesz nas częstować jakąś lurą z przed dwóch dni!? Tak to gościsz brata!? Dość tego udawania! Ludzie gadają od dawna ileś to przywiózł! Ja wiem. Małoś to narozdawał!? A nam, co?...
Stanisław w odpowiedzi na to pochylił się jeszcze raz nad torbą, zupełnie niepomny skargom i z łobuzim uśmiechem wydobył z dna jeszcze jedną rzecz...
- Cie choroba, ależ ze mnie durak! Jeszczem zapomniał ci dać i to... -
Podał mu brązową marynarkę. Nie miała guzików, ale za to miała wyprutą podszewkę...


KONIEC 15.8.2001



Niespodzianka


Grigoryj Pierniczenko był naczelnikiem więzienia. Niski, krępawy, z rozjechaną od siedzenia i dobrego jadła dupą. Właściwie, to nie robił nic. Ożywiał się tylko wtedy, gdy sprowadzano nowego weterana sowieckiej sprawiedliwości. Łaził wtedy po korytarzach i ryczał nieludzkim głosem, chcąc tym wzbudzić strach w nowo-przybyłym...
Na tym się jednak kończyło, bo w sumie nie był to zły człowiek. Oto na przykład w święto rocznicy urodzin Lenina pokazywał więźniom sztuczki. Polegało to na tym, że gdy wszyscy siedzieli w celach jak trusie, on zawołał gromkim głosem o szczególną uwagę... Szedł teraz spacerkiem i krył coś w nakrytych chusteczką dłoniach. Zmurszałe a wydłużone głodem gęby przylegały do krat.
- Ten, kto odgadnie co tu mam, będzie wynagrodzony...! - zawołał głosem wzbudzającym nadzieję i ogólne zainteresowanie. Wokół rozległy się szepty aprobaty. Już od dawna krążyły pogłoski a różne domysły, że tego dnia stanie się coś nad wyraz ciekawego. Spekulacjom nie było końca. Jedni byli pewni, że będzie ekstra dolewka zupy, inni, że dadzą po dwie kromki chleba. A co niektórzy łudzili się nawet, że zezwolą na wizyty krewnych zza krat...
Zarcie jednak było jak codzień, a po gościach ani śladu. Jedynie Pierniczenko snuł się wzdłuż korytarza przybierając dech zapierającą minę. Jego grube dupsko falowało pod luźnymi portkami, a misiowate oczka latały na prawo i lewo. Nie tylko miał władzę, ale i skupiał na sobie całą uwagę.
- No to jak? - odezwał się znowu - Nie ma chętnych?... Zgadywać! I to już! - wkurzył się nagle.
Zza kraty obok rozległo się nieśmiałe pochrząkiwanie.
- A to, panie naczelniku, a to mi się widzi, że to coś to można zjeść... -
- Zjeść! Ha, a widzicie? Mołodziec..! - zawołał z triumfem i jednym machnięciem ramion do przodu zrzucił z dłoni chusteczkę. Na pulchnej łapce leżała czekoladka.
Najbliźsi sąsiedzi wytrzeszczyli oczy.
- A cóż to takiego..? - zapytał znowu ten sam ochotnik
- Chciałbyś, co?... - i mlasnąwszy głośno, szybko przeżuł i połknął smakołyk.
- Obywatelu...- odezwał się znowu - widzę, co świecicie przykładem nienadużywania, co świadczy o patriotyźmie i dobrym wychowaniu na rzecz Wielkiego Sojuzu. Tylko bowiem skromnością a pokorą wyzwolić można w sobie posłuszeństwo oddaniu Partii i jej ideii... Zasługujecie zatem na zaszczyt!... - Przerwał na chwilę dla zwiększenia efektu, to znowu dopingując wzrokiem wzdychy pochwał, które przeleciały szmerem jak szczury wzdłuż korytarza.
- Nastała więc chwila uroczysta!... - huknął wznowioną mocą swego głosu - Oto bowiem, przejawi się za chwilę hojność rządu sprawiedliwości...!!! -
Rozległy się siarczyste brawa. Pierniczenko wykonał półobrót i skinął gestem wielce zniecierpliwionym w kierunku kancelarii. Niemal od razu wyłoniła się stamtąd postać o uderzająco podobnej dupie i przyodzieniu. Osobnik zbliżył się wśród oklasków do naczelnika i wręczył mu niewielkie pudełeczko. Zrobiło się znowu cicho i sto par oczu z napięciem obserwowało owy pakunek. Pierniczenko z miną wyższości, a zarazem z rozbrajającą czułością podał to “zwycięzcy” konkursu. Na szkapiej twarzy więźnia malował się niemal pobożny grymas. Ręce mu drżały, a grdyka łykała nagły przypływ śliny do ust. Kiepskiej jakości tekturowe pudełeczko było podejrzanie lekkie... Kromka chleba waży dwieście gram... “Szkapia twarz” szybko jednak przepędził te myśli. Zaśby tam chleb! Przecież nagroda od samej partii to musi być coś wielce wyśmienite podniebieniu, rarytas godny wyróżnienia... Dobrze pamiętał minę rozkosznej lubości, gdy naczelnik przełykał ciemno-brązową muszelkę. Bez wątpienia musiało to być nad wyraz smaczne.
Niecierpliwym ruchem palców zerwał wreszcie wieczko pakunku.
W środku było zdięcie Lenina...

KONIEC 8.12. 2000



Dupa nie rządzi

Edward Spadek odziedziczył dom po dziadku. Dobry był to człowiek, pracowity a pobożny. Już pierwszego dnia, portret Chrystusa zawisł w kuchni, a na honorowym miejscu. Nie miał wiele. Ubranie odświętne powiesił w szafie, kilka par skarpetek szurnął do szuflady, to znowu sweter z wełny stuprocentowej pieściwie ułożył na półce...
Dom był stary i cichy, pełen dziadkowych mebli i fotografii. Przed tygodniem nieborak naciągnął nogi. Babka zrobiła to rok temu.
Edek wyjrzał na świat kuchennym okienkiem. Sciemniało się i wicher okrutny hulał jak czort w Wigillię... W zaniedbanym ogrodzie tańcowały stare gerusze i jabłonie. Dojrzałe owoce pacały co chwila na ziemię jak kał z odbytu na dno drewnianego wychodka! Chrystus patrzał groźnie z obrazu wskazując palcem na skrwawione serce. Przeżegnał się nieborak w obawie nagłej, to znowu nasłuchiwał trzasków i westchnięć burzy. W zimnym piecu szczury tarzały się w resztkach popiołu. Stuknął w drzwiczki pogrzebaczem i nagle poczuł, jak w brzuchu bulgocze początek biegunki...
Na śniadanie pałaszował bigos podejrzanej świeżości, ale stryj przekonywał, że skoro nie śmierdzi, to zjeść można... I tu nagle taka heca. Rozejrzał się przez moment bezradnie wokoło. Ubikacja była po drugiej stronie sadu...
Zwinął w końcu do kieszeni stronę gazety, naciągnął na uszy czapkę i wyszedł na dwór. Ciężkie chmury pochłonęły resztki dnia i zanim wlazł pomiędzy grusze, lunął gęsty deszcz.
Nerwowe parcie na krocze mówiło, że nie zdąży! Napinając pośladki parł do przodu. Moczyła go ulewa, rozrosłe krzaki agrestu czepiały się portek, a natarczywy bulgot rozrywał jelito grube i łaskotał odbyt... Spadkobierca rozkraczył stopy i wypiął zad, rozrywając jednocześnie guziki przy spodniach. Głośny trzask pierdziawy dmuchnął strumieniem masy haniebnej, o woni srogo niegodziwej! Chcąc uniknąć wdepnięcia we własne łajno, Edward Spadek dał kroka do przodu. Nowy skurcz odbytu zatarabanił jak żebrak do drzwi zakrystii. Nieśmiało, ale natarczywie. Wtedy to twórca rozpuszczonego stolca pośliznął się na rozmokłej trawie. Padł nieco w bok zanurzając dłoń w odchodach. Bliski rozpaczy próbował jeszcze przykucnąć, ale zaplątał się o spuszczone spodnie. Znowu runął na ten sam bok, trafiając tym razem łokciem w miejsce parszywe. Poderwał się wartko z nadzieją, że dobiegnie jeszcze do drewniaka, ale dupa znowu zawarczała i ze zdwojoną siłą pyskowała na różno-głosowe nuty, które zadziwiłyby nawet najwrażliwszego komozytora muzyki poważnej! Tym razem rozkrczyć się zdołał tak nieforemnie, że nieświadomie zapaskudził obcasy obuwia.
Zmoczony do nitki i pół żywy stwierdził, że zrobi stryjowi awanrurę. Bigosem starym go poczęstował, bo szkoda było wyrzucać... Tak nie można!
Obtarł ręce o buszujące na wietrze liście rabarbaru i zawrócił do chałupy. Zzuł w sieni osrane buty i podreptał do kuchni, gdzie zwlekł koszulę. Następnie przytkał koreczkiem zlew, napuścił wody i kołując mydełkiem tu i ówdzie, starannie się umył. Zapaskudzone odzienie namoczył potem w wanience obok. Poszedł do pokoju, gdzie przyodział się w szlafrok i kapcie. I wtedy to właśnie, znowu poczuł złowieszczy bulgot w okolicy odbytu...
Znieruchomiał na moment, po czym jak ryś skoczył w stronę szafy skąd zerwał z wieszaka jesionkę. Szerokim łukiem narzucił ją na ramiona i z łomotem pognał do sieni. Nie zdążył jednak dopaść drzwi ani porwać z wieszaka beretu, gdyż ostry trzask zatelepał połami szlafroka. Smród jak wydech szatana rozszalał się po obejściu.
Spadek stał w rozkroku intensywnie się rozglądając, gdy nagle rozległo się pukanie do drzwi...
- Kto tam..? -
- Swój! - usłyszał, rozpoznając głos stryja.
Nim zdołał się poruszyć, drzwi się otwarły i niespodziewany gość wszedł, otrzepując palto ze stróg deszczowych. W ręku trzymał torbę...
- A to Edziu, ja tu ci coś przyniósł... Tak sem pomyślał, a co ma się zmarnować... -
Ignorując smrodliwą sytuację poszedł do kuchni i postawił na stole wydobyty z torby garnek.
- Na, odgrzejesz sobie na kolację - powiedział rzeczowo.
Spadkobierca majątku poczuł, że robi mu się dziwnie gorąco. Podszedł i uchylił pokrywkę. W środku był... Złość białej gorączki obdarzyła go siłą Herkulesa. Chwycił gar za ucho i posłał w stronę ściany. Stryj zdążył tylko przykucnąć pod stołem. Garnek odbił się od portretu Chrystusa przechylając go w bok i wpadł do wanienki, gdzie moczyły się spodnie i koszula.
- Edek! Co ty wyprawiasz!? - zawołał stryj
Lecz nim Edek zdołał cokolwiek powiedzieć, rozrzadzona potrzeba fizjologiczna już warczała złowrogo spod szlafroka.
- Chryste Panie! - krzyknął stryj, w bok uskakując
Chwycił w biegu torbę i uciekł w stronę drzwi. Nim udało mu się zwiać na dwór, zdołał jeszcze usłyszeć dwa potężne pierdy. Chwilę potem pędził w dół drogą i gdy przystanął na moment by złapać dech, zauważył sylwetkę Edwarda, jak susami, na bosaka, podąża w stronę sadu.


KONIEC 9.12.2000



Śmierdzący zarobek

Jacek Struś obudził się o siódmej. Spał źle. Puszka fasolki po bretońsku na kolację wzdęła się w nim złośliwie w postaci wulkanicznych gazów, które z trzaskiem uchodziły przez całą noc z jego odbytu. Nawet teraz gdy się przeciągał, trzasnęło głuchą salwą. Smród spod pierzyny był wprost niemożliwy. Okrył się więc szczelnie aż po same pachy, czując że w jelicie grubym znowu zbiera się parszywy pocisk...
Jacek był zrozpaczony. Od tygodnia łaził po biurach zatrudnień w poszukiwaniu pracy. Wszędzie jednak odprawiano go z niczym. Nie miał żadnych kwalifikacji. Zdolności i talentów też nie posiadał. Dach nad głową zawdzięczał bratu, który przyjął go do siebie na kilka miesięcy. Pochodzili obaj z maleńkiej podwrocławskiej wioski. To Józek namówił go by przeniósł się do miasta gdy dziadek pewnego dnia w polu nogi wyciągnął.
- Chodź, - powiedział - u mnie jest miejsce, a i robota się znajdzie. Nie będziesz chyba do końca życia tańcował za krowim ogonem -
To i wyjechał. U Józka pół litra czekało na stole i czyste posłanie. Przyszły też i dwie chętne dupeńki. Potem była fucha na budowie. Za zaliczkę Jacek nabył nowe ubranie. Starczyło też na skarpetki, mydełko i wodę kolońską... Wypłata miała pójść na dołożenie się do opłaty za mieszkanie. Firma jednak zbankrutowała, robota stanęła i Jacek gówno do domu przyniósł. Przez miesiąc brat cierpliwie tolerował jego bezrobocie. Ba, pocieszał nawet, dawał coraz to nowe rady gdzie szukać, no - i żywił.
Józek zatrudniony jako kucharz w barze mlecznym, źle nie miał. Choć zarobek mały, to w pracy przecież i pojadł i czasem coś-niecoś w torbie do domu przemycił.
Nie starczało to jednak na dwóch i z czasem cierpliwość Józka też się przatarła. Szafkę z jedzeniem zamknął na kluczyk, który nosił ze sobą, a to co czasem przyniósł z pracy zjadał potem sam zaszyty za drzwiami w kuchni - aby Jacek nie widział.
W tym też czasie zrobił się niezbyt przyjemny i doszło do tego, że otwarcie robił wymówki, gdy cukier w słoiczku obniżył się pod poziomem flamastrowej kreski...
Nic też dziwnego, że Jackowi kiszki marsza grały z głodu! Całe dnie spędzał na szukaniu jakiegoś zajęcia i - nic. Czasem zachodził do sklepu i tam przyczajony w kącie połykał wielkimi kęsami porwany z półki rogalik, czy też jakąś wędzoną rybkę. Niczego jednak nie wynosił. Aż wczoraj...
Po raz pierwszy odważył się i ukradł puszkę fasolki, którą ukrył w rękawie marynarki. Zdobycz jednak okazała się trefna... Zjadł owszem z wielkim apetytem, ale już po godzinie tak zatruł powietrze, że brat uciekł do drugiego pokoju wyzywając go od bezrobotnych śmierdzieli... Taki był początek, a potem calutką noc bzyczał pod pierzyną na różne nuty, a tak smrodliwie, że budził się co parę minut. Wykręcał się na boki, zakrywał nos w róg poduszki, nic nie pomagało. Fetor wisiał w powietrzu i złowrogo a bezczelnie wciskał się w okolice jego nozdrzy. Nagle drzwi się otworzyły i do pokoju zajrzał Józek. Bez żadnych wstępów kategorycznie zażądał, by Jacek nie pokazywał się tam więcej jak nie znajdzie tego dnia pracy.
Gorąco mu się z wrażenia zrobiło, bowiem to równało się wymówieniu z mieszkania. Chwilę potem trzasnęły drzwi w przedpokoju. Józek wyszedł do pracy.
Godzinę później, głodny i niewyspany, Jacek wlókł się znajomą trasą. Mózg jego pracował na wysokich obrotach. Przy kuble na śmieci coś błyszczało... Wśród porzuconych tam papierów, znalazł 10 złotych... Chryste! Aż przykucnął z wrażenia i omal nie zasłabł przy tym. Od razu poszedł do baru na śniadanie.
Niestety, ale za ten marny miedziak mógł kupić tylko - talerz fasolki po bretońsku... Nawet na herbatę już nie starczyło. Siadł więc przy stoliku obok okna i pałaszował, aż uszy mu drgały jak bielizna na wietrze! Przy wyjściu z baru poprosił jakiegoś starszego gościa o papierosa. A że zapałek nie miał, to też i o ognia.
Wtedy to się zaczęło. Nie zdążył nawet podziękować, gdy znienacka głośno pierdnął. Nim się zorientował, gapiły się na niego wszystkie twarze z przystanku autobusowego. Kilku obywateli zaczęło się śmiać, a stojący obok chłop zawołał, że i dziadek jego nie potrafił łepiej, a ponoć niezły był w tej sztuce... Wywołało to ogólną radość. Jacek zaś osłabły ze wstydu naturalnego, zaczął się przeciskać uliczką w dół. Coś upadło za nim na chodnik. Kątem oka spostrzegł, że to...pieniążek. Szybko się po niego schylił podniecony nagłą perspektywą, że tym razem pojedzie do biura pracy tramwajem...
Schylił się jednak tak nieopatrznie, że i tym razem się spierdział. W jego kierunku posypał się grad drobnych... Zbierając na kolanach wiedział już, co zrobi. Zdał sobie nagle sprawę, że - znalazł pracę, a właściwie, zajęcie płatne.
Szybko znikł za rogiem ulicy i ustawił się koło głównego wejścia do sklepu z odzieżą. Przymknął oczy i wolno uniósł nogę. Kilka osób od razu zwróciło na to uwagę i przystanęło w oczekiwaniu. Na co? Jeszcze nie wiedzieli.
Nagle, jak ryk z czeluści piekieł, wyrwał się trzask z okolicy portek Jacka. Trzepnął dla efektu uniesioną nogą, a przy tym wyrzucił rękę w górę wskazując palcem w stronę niebios. Potem wykonał szybki półobrót lądując w nieprzyzwoitym rozkroku, a trzeszcząc niemiłosiernie odbytem. Przez następne pół godziny zebrany wokół tłum był świadkiem skoków, przysiadów, żabek, ruchów w stylu “karate” i podrygów wprost diabelskich, a to wszystko przy akompaniamancie bardzo skomplikowanej gamie gazów jelitowych na głośno... Czasem była to nuta cieniutka, zaakcentowana odpowiednim ruchem rąk i tułowia, a chwilami bas nisko-tonowy.
Rozbawiony tłum ryczał z uciechy, sypiąc mniejsze lub większe datki waluty pod nogi popisującego się. Aż ukazał się przedstawiciel władzy i kazał się rozstąpić zebranym. Przecisnął się do Jacka... Akurat w tej chwili stał pochylony w pół i klepał się po wypiętym siedzeniu w takt pierdów drobniutkich, a nieco piskliwych.
- Obywatelu!... - rozległo się nagle - Poproszę o dokumenty -
Wśród gwaru i śmiechu “obywatel” go jednak nie usłyszał. Wyprostował się bowiem nagle, podskoczył i tak trzasnął, że echo poniosło w czeluść otwartego sklepu.
- Tego już za wiele. Dowód poproszę! - zawołał znowu gliniarz.
Jacek dopiero teraz go spostrzegł. Otarł wierzchem dłoni twarz i oznajmił że nie ma. Podał tylko adres zamieszkania. O dziwo, gliniarz nieco znieszany szybko odszedł.
Uliczne przedstawienie ciągnęło się dalej. Tym razem ze zdwojoną siłą, bo Jacek podochocony pieniędzmi przechodził w popisach samego siebie! Niektórzy aż kiwali z niedowiary głowami. Czegoś podobnego nie widzieli nigdzie.
W niedługim jednak czasie, w tłumie pojawił się kucharz... A obok, ten sam stróż prawa i porządku. Obaj przepychali się do przodu, aż...
- Jacek!... Czyś ty zwariował!? - znajomy głos zasyczał mu do ucha, gdy akuratnie stał w półobrocie, cwaniacko mróżąc oczy.
- Chodź do domu! Szybko! Taki wstyd..! Sąsiad “z góry” na dyżurze przyszedł aż po mnie do pracy...! -
- “Chodź do domu”? A potem co? Zarcie przede mną zamykasz, do roboty gonisz, a mnie z urzędów też gonią! Wstyd?!... Fasolę żarłem na śniadanie, a teraz mi za to płacą! O!.....-
I znowu napiął się, ale zdradziecki cichacz nie zaświstał tym razem żadną nutą... Dupa się zacięła, ludzie zaczęli się rozchodzić. Józek, że to pracy jeszcze nie zakończył, przyprowadził ze sobą pierdzącego rodaka do barowej kuchni. Jako że to pora obiadowa przeminęła w kotłach pokazały się dna. Trza było jadnak co-nieco przekąsić. Józek zajrzał pod pokrywkę do brytfanki.
Na dnie było nieco fasolki po bretońsku...


KONIEC 8.9.2001

Powyższe opowiadanko zainsparowane jest faktem, że w podobny sposób zarabiali zawodowi pi*rdziele na ulicach Paryża w osiemnastym wieku.



Latorośl

Ustawili go przed owalnym lustrem w przedpokoju. Nowiutki garnitur, wyglancowane na wysoki połysk buty, świeżo ogolony, elegancko przycięte włosy... Udał się synek!
- Ano to, Tadziu, chyba z tej okazji przechylimy po kieliszeczku... - odezwała się rodzicielka.
Zbysiu akurat co z wojska w rodzinne strony zawitał. Duma to rodzinna, ale i kłopot niemały. Jakże, a to i o podziale majątku trza pomyśleć, i dziewczynę odpowiednią znaleźć, bo przecie Zbysiu w latach to i potrzeby swe ma... Aby ino ksiądz poświęcił wpierw, bo to inaczej nie po bożemu, a i wstyd by był na całą wieś!
Trzymali też go w chałupie, a dogadzali jak mogli. A może Zbysiu zje kawałeczek serka? A może mleka ciepłego się napije? Babka ucierała pyszne makowce, prawiła mądrze a długo o męce Pańskiej i jeszcze na koronce modlitwy uczyła! Okna zamykali, by przypadkiem przeciągi nie złamały chorobą jego głowy młodej. Piwa - broń Boże, a już o tańcach w remizie strażackiej, mowy nie było... Toć tam najgorsza chołota waliła. Chlali, palili i ruchali na prawo i lewo. Zęby im próchnica selektowała jeszcze przed trzydziestką, a taki-siaki gnił w kryminale, pięcioro bękartów piastował i całych portek na dupie nie miał.
Ich Zbysiu taki nie był. Chłopak prosty jak świeca, usta jak maliny, pobożny, usłuszny! Garnitur mu właśnie sprawili, być może jaka panienka się trafi, to będzie w sam raz.
Ale nie dla psa kiełbasa, nie. Bo to i robotna musi być i urodna, a z posagiem.
Od roku matka łaziła tu i tam, zwiadywała się a węszyła, lecz jak dotąd, ach, szkoda gadać...
Właśnie sobota była. Za oknami drogą ciągnęli już ludzie na potańcówkę. Czort nakazał, co letnia ci to pora była, słonko jeszcze przyświecało i za wczas by firanki zasunąć, by Zbysiu na świat nie zerkał... Kręcił się ano niespokojnie, marudził przy obiedzie i odmówił babce pacierza na koronce. Siedział właśnie w rogu przy ścianie, krem jakiś w ręce wcierał i co chwila naciągał szyję zerkając w lusterko na komodzie, a nasłuchując...
- Zagrajmy w bierki! - zawołał z entuzjazmem stary
- A co bede grał... -
- Batonika i orzeszków stawiam -
Zbysiu wstał i przejechał ręką po włosach.
- A da tata spokój -
- Coś ty taki..? -
- Na piwo bym poszet i zapalił co -
- Święta Maryjo! - zawołała matka - Czyś ty synu zwariował?! -
- A niech mama nie przesadza... - niepewny już był, czerwienił się i bladł na przemian.
- Co by ludzie powiedzieli? Z wojska wrócił i już gna w świat, a to by gadali! -
- Dobra, niech tata stawia te bierki... -
Stary z tajemniczą miną a szarmancko wyciągnął z kieszeni podłużną czekoladkę. Drugą ręką zagarnął z półki pudełeczko i sypnął bierkami na stół. Z powagą a w skupieniu, łowili haczyki, pałeczki i widełki.
A za oknem wesołe śpiewy i śmiechy kusiły... Z remizy rozlegały się pierwsze dźwięki perkusji. Zbysio przetarł czoło zroszone i nagle wyprostował sylwetkę pochyloną dotąd na stołem. Sprężył się w sobie, zmróżył powieki jak lis przed skokiem, zacisnął kurczowo usta i wolno unosząc stopę dmuchnął w spodnie...
- Synu! Bój ty się Boga! - zawołał stary
- A bo co?! W dupie mam wasze pacierze, gry i czekoladki. Nudno tu! -
- Jak to? Przecie babcia naszykowała dziś na wieczór gawędy o świętym Antonim. Toć to takie ciekawe! -
- I gawędy mam w dupie! - Uniósł drugą nogę i ponownie dmuchnął w spodnie.

KONIEC 10.12.99



Pokusa

Benedykt Podnieta kurczył się w swych słabościach. W osowiałym nastroju gryzł otchłań myśli, jak pies ostatnią kość przed skonaniem. Niewesoły nastał czas. Swoboda niewyżytych chuci zagnała go ku skrajnej marności. A było to tak...
Rok temu przebudził się pewnego ranka pod cudzą pierzyną... Po raz pierwszy, odkąd się ożenił ponad ćwierć wieku wstecz.
Wierność ślubował z zapałem artysty na widok piękna. Lecz wiadomo jak bywa z pięknem, w miarę upływu czasu traci na uroku... A szczególnie, gdy ogląda się go każdego dnia, i które to przesłania nowe podniety. Jak na początku Benedykt był zachwycony, tak w miarę upływu czasu zachwyt tan przygasał, a do głosu przychodziła nuda przeplatana niecierpliwością, co jak kornik wierciła dziurę w masce akceptacji. Dziur tych powstawało coraz więcej gdy wybranka jego serca wdziała w biodra zwoje tłuszczu, a piersi jej wydłużyły się jak puste woreczki żebraka po nieudanym dniu pod kościołem. Twarz niegdyś pełna wstrzymującego dech czaru miała teraz wygląd zmiętej kiecki, a do tego wypranej poprzez czas z koloru...
Piękno więc znikło, a pojawiły się wymagania tak zuchwałe i natarczywe, że biedak kurczył się i malał pod ich ciężarem, czując, że lada dzień zniknie i przestanie istnieć... Działo się tak bez chwili wytchnienia, dusząc i ujarzmiając resztki tlącej się w nim męskości.
Aż pojawiła się Ona... Zwinna i gibka, z buzią jak cud o poranku. Obudzone na nowo wspomnienia o pięknie wstrząsnęły jego duszę jak huragan chałupą jago pradziada na Pomorzu! Rządze zawarczały na nowo, a pierdzieloski tyłek statusienia ujędrnił się mięśniami wieku studenckiego. Hej! Zagrała krew w żyłach jego i uderzyła psotliwie do głowy jak stare wino! Wyprostowany jak świeca, dziarsko rzucał wzrokiem pogardy na zmiętą i nieświeżą połowicę. Drażniły go jej ruchy, zjechane kapcie, nadłamane paznokcie, nieświeży oddech, i w końcu to, że w ogóle oddycha...
Wieczorami robiła sobie parówki krocza. Stawała okrakiem nad miską gorącej wody, naga od pasa w dół a owinięta w koc. Mawiała, że to leczy nadżerkę, usuwa bakterie ze sromu i ujędrnia miejsca okutane całe życie szmatami, szumnie nazywanymi bielizną.
Ona była inna. Oddech jej pachniał jak świeże poziomki, poruszała się z gracją sarny i - nigdy nie widział jej w trakcie parówek odkażających. Coraz częściej więc urządzał do niej spacery, które przemierzał sprężystym krokiem, wiedząc, że to zbliża go do odkrycia nowego cudu we wszechświecie. A że obrączka warczała morały o wstrzemięźliwości poza własnym wyrem, cierpiał katusze, co tylko sam Dante potrafiłby wymalować na płótnie wyobraźni...
Niemniej przez pewien czas dawał sobie z tym radę. Sama świadomość, że była, istniała i mieszkała w odległości zaledwie pięciu chałup od jego sadu, dodawała mu mocy i siły witalnej.
Tamtego wieczoru gdy tylko wtargnął w jej progi burza sroga rozszalała sią na świecie. Wicher potężny tarabanił i trzepał jak bydlę diabelskie, co to wiadomo tarza się po piachu pustynnym w czasie zawieji! A do tego drzwi chałupy trzeszczały zgrzytem czeluści pieca piekielnego! Nie sposób było głowy wychylić, a co dopiero wyjść i biec na ślepo w tym kotłowisku. Pozostał więc, skrzętnie usprawiedliwiając to wyrokiem sił wyższych. Widocznie tak już miało być.
Zdiął przemoczoną marynarkę i zawiesił na sznurku koło pieca. Anioł jego westchnień nie tracił czasu. Kolacja już stała na pięknie zasłanym stole, ukwiecona tym razem butelką domowego wina. Ciepło tam było, przyjemnie, a odgłos żywiołu zza okien dosypywał iskier w rozpalonym sercu. Wino, powabność i pasja, szybko zagnała ich pod pierzynę.
Trzeba jednak pamiętać, że owa mieszanka często bywa zgubną iluzją, która wyłancza rzeczywistość...
A rzeczywistością było to, że wczesnym rankiem otworzył kacem powleczone oczy widząc okrutne spojrzenie potężnego wojaka, który mierzył w niego widłami. Z trudem uniknął ciosu przebijającego pierzynę tuż obok jego przyrodzenia. Jej oczywiście nie było.
Nie pamięta jak znalazł się na dworze, gdzie połowa wsi zalegała podwórze rycząc na różne głosy w szale ubawu i przygody w obliczu jego nagości. Sadem i polem biegł do domu. A tam, już tylko stodoła otwarła wrota swe dla niego, gdyż zdradzona połowica drzwi od chałupy od tamtej pory na pięć zamków pozamykała.
Marzł więc i gnił na stercie słomy i tylko wicher przedostający się przez szczeliny przypominał dlaczego tam był...i jest do dzisiaj.


KONIEC 2.10.2002

Włodi - 2011-01-28 21:13:42

Historia Gerdo


Gryfin,na podstawie opowieści Gerdo

Pewnego chłodnego poranka, przelatująca mucha nieopodal wielkiego dębu zainteresowała się dziwną postacią pod nim spoczywającą. Z ciekawością podleciała bliżej zataczając coraz węższe kręgi, aż zdecydowała się usiąść na nosie nieszczęśnika. Ten zerwał się w mgnieniu oka, gdyż zmysły miał bardzo czujne. Odpędzając owada mrużył oczy z grymasem bólu na twarzy. Założył na głowę kapelusz, który chronił go przed ostrymi promieniami słońca, usiadł pod drzewem, do ust włożył źdźbło trawy i rozpoczął rozmyślać nad swoim dalszym życiem. Nie posiadał rodziny, ani żadnego majątku, co skreślało go z listy kandydatów na męża branych pod uwagę w okolicy. Zresztą, chyba sam nie był pewien, czy chciałby się ustatkować. Prowadzony do tej pory tryb życia całkiem mu odpowiadał. Nie musiał się o nic martwić, jedyną rzeczą jaka była mu niezbędna do życia, to kawałek chleba i ciepło ogniska w nocy. Choć bywało, że i bez tego musiał się obyć. Za to miał możliwość zobaczenia rzeczy, których jego rówieśnicy nie obejrzą zapewne do końca swego życia.

Włodi - 2011-01-28 21:15:26

Gorące piaski pustyni, mroczne czeluście borów, dziwne stworzenia, trofea potworów upolowanych przez wybornych myśliwych. Wszystko to nie było nowością dla Gerdo. Ciągnęły go podróże, poznawanie nowych krain, ludzi. Jednak czasy nastały ciężkie. W krainie panował niepokój, zbójcy czaili się w lasach przy głównych traktach i chociaż nie miał przy sobie nic cennego, to jednak zaczął obawiać się o swoją głowę. Tacy, jak on, nie byli mile widzianymi wędrowcami. W przypadku natrafienia na taką szajkę miał tylko trzy możliwości: przystąpić do nich, próbować uciekać lub zginąć. Gerdo był bardzo uczciwym człowiekiem, dlatego nie posunął się nigdy do kradzieży, choć na takich. jak on. ciążyła nieciekawa opinia, dlatego od dłuższego czasu nosił się z myślami, by wreszcie uporządkować swoje życie, chociażby na jakiś czas. Poczynił nawet kroki, które wcześniej budziły w nim gęsią skórkę wraz z wielką niechęcią. Rozpoczął poszukiwania pracy. Co prawda znalezienie czegoś interesującego nie było proste, jednak upór mężczyzny nie pozwalał mu zboczyć z raz wyznaczonej ścieżki.

Włodi - 2011-01-28 21:15:46

Dzisiejszego dnia po raz kolejny umówił się ze swym przyjacielem, który był bardziej obeznany w dziedzinie ofert pracy, ażeby sprawdzić, czy może tym razem znalazło się zajęcie odpowiednie dla niego. W samo południe mężczyzna stanął na rynku głównym Ithan nieopodal sędziwego zegara, oczekując na swego druha. Nie musiał długo czekać, po kwadransie jego oczom ukazała się sylwetka przyjaciela pewnym krokiem zmierzającego ku niemu.
- Witaj Gerdo, brachu! Dawno cię nie widziałem! Myślałem, że już się nie pojawisz, a twoja decyzja odnośnie podjęcia jakiejś pracy odeszła w niepamięć - powiedział Romi.
- Hej, przyjacielu! Doskonale wiesz, że raz podjęte przeze mnie postanowienie jest nieodwołalne. Rozpoczęte sprawy zawsze doprowadzam do końca - odparł wesoło Gerdo.

Włodi - 2011-01-28 21:16:32

- Rzeczywiście, masz rację. Powiedz, co się z tobą działo przez ten szmat czasu. Nie wyglądasz najgorzej, z czego wnioskuję, że nie wpakowałeś się tym razem w żadne kłopoty. - Roześmiał się mieszczanin, omiatając przyjaciela badawczym spojrzeniem.
- Zgadza się. Po ostatnich przygodach postanowiłem trzymać się z dala od często uczęszczanych szlaków. Długo by wymieniać miejsca, w których byłem. Najważniejsze, że jestem teraz w umówionym miejscu i czasie. Widzę, że nieźle cię to zdziwiło - rzekł wędrowiec, spoglądając na młodą handlarkę niosącą kosz pełen warzyw.
- Powinieneś mnie zrozumieć, z ostatnich kilku spotkań zjawiłeś się tylko na jednym i to w takim stanie, że nie wiedziałem, czy śmiać się, czy płakać. Ale mniejsza o to. Może przejdźmy do sedna sprawy - zaproponował młodzieniec, kłaniając się na powitanie mijającej ich właśnie niewieście.
- Masz rację. Powiedz, co dla mnie masz? Czy sytuacja uległa zmianie? Poszukują wreszcie kogoś, kto ma większe aspiracje niż praca na roli? - zapytał nieśmiało Gerdo.

Włodi - 2011-01-28 21:16:52

- Masz szczęście - odparł Romi - dziś do miasta przybył dziwny jegomość. Ponoć rozgląda się za zaufanymi ludźmi, żądnymi wyzwań. Co prawda zdradził niewiele szczegółów, ale może jego oferta przypadnie ci do gustu - dodał po chwili.
- To znaczy? Może powiesz mi coś więcej? - Gerdo skierował pytające spojrzenie w stronę swojego rozmówcy.
- Sprawa wygląda tak. W niedalekiej krainie, gdzie śnieg okrywa ziemię przez cały rok stoi pewna prastara świątynia. Ludzie gadają, że zamieszkują ją mnisi, wykradający do swoich szeregów dzieci uzdolnione magicznie. Ale nie w tym tkwi sedno sprawy. Otóż mnisi ci, posiadają swój wielki magazyn, dzięki któremu mogą praktycznie bez opuszczania murów spędzić w świątyni całe życie. W magazynie pracują zatrudnieni przez nich ludzie, zajmują się różnymi drobnostkami, czasem muszą też stawić czołom jakimś bestiom, które zbliżą się niebezpiecznie blisko do bram... - młodzieniec spojrzał badawczo na przyjaciela.

Włodi - 2011-01-28 21:17:23

- Tak? To nadal niewiele wyjaśnia, opowiedz mi coś więcej. Choć przyznam, że brzmi interesująco - stwierdził Gerdo z nieukrywanym zadowoleniem.
- Proszę cię bardzo. Do świątyni musisz dotrzeć sam. A nie jest to łatwa droga. To coś w swego rodzaju chrztu bojowego.Tam dostajesz własny pokój, wyżywienie, zapłatę co miesiąc i jakiś ekwipunek. Zobowiązanie się do pracy na rzecz zakonu jest wiążące do tego stopnia, że nie wolno ci pod żadnym pozorem opuścić miejsca pracy przed upłynięciem wyznaczonego terminu. W zamian mnisi będą umilać ci czas różnymi wyprawami, polowaniami. Są świetni w sztuce lecznictwa. Potrafią naprawdę wiele interesujących rzeczy. Gdybym mógł, sam bym się tam wybrał, żeby poznać tę kulturę - odparł Romi z wypiekami na twarzy.
- To coś dla mnie! Biorę to! Do kogo mam się zgłosić? - entuzjastycznie wykrzyknął Gerdo.

Włodi - 2011-01-28 21:17:40

- Idź do baraków, wysłannik zakonu rozmawia właśnie z Jarenem. Poczekaj tam, aż skończą i przekaż mu, że jesteś zainteresowany. Nie zapomnij wieczorem mnie odwiedzić. Porozmawiamy o starych, dobrych czasach - rzekł z uśmiechem mieszczanin.- Możesz być pewny, że nie zapomnę o tobie. Bądź gotów na wieczór. Piwo będzie lało się strumieniami, o ile zostanę przyjęty. Bywaj! - wykrzyknął podróżnik, po czym szybkim tempem udał się w stronę baraków.
W drzwiach budynku, do którego zmierzał natknął się na dziwnego wędrowca. Z opisu Romiego domyślił się, że jest to właśnie poszukiwany przez niego mnich. Szybko rozpoczął rozmowę zapytując, czy oferta jest jeszcze aktualna. Starzec nie był zbyt rozmowny. Poprosił go o jak najszybsze stawienie się pod bramami świątyni. Tam wszystko miało być ustalone, podjęte ostateczne decyzje. Po krótkiej rozmowie oddalił się do pobliskiego zajazdu, by kupić coś do jedzenia. Wieczorem spotkał się jeszcze ze swym przyjacielem, Romim.

Włodi - 2011-01-28 21:18:02

Jednak nie pił zbyt wiele, ażeby z samego rana być gotowym do długiej i niebezpiecznej drogi, jaka go czekała. Z nastaniem poranka Gerdo zerwał się z łóżka. Zadowolony stwierdził, że nie czuje żadnego bólu, który mógł być konsekwencją wieczornej biesiady. Szybko spakował swoje rzeczy, do pasa przymocował pochwę z mieczem, który podarował mu Romi. Nieroztropnym byłoby wyruszać w podróż przez dzikie doliny bez jakiejkolwiek broni. Wszelakich bestii na traktach ostatnimi czasy nie brakowało. Czekała go długa droga, tym bardziej, że młodzian nie posiadał konia. Nie zważając na to, Gerdo czym prędzej wyruszył w stronę doliny orków. Miał już styczność z tymi potworami i wiedział, że nie są to przyjaźnie usposobione stworzenia. Stwierdził, że w najgorszym przypadku będzie zmuszony zawrócić i oczekiwać na jakąś karawanę podróżującą przez te tereny.
Słońce świeciło, ptaki pięknie śpiewały umilając wędrówkę podróżnikowi. O dziwo, pomimo kilkugodzinnej obecności w dolinie orków, nie został zaatakowany.

Włodi - 2011-01-28 21:18:20

Następnie dni również mijały beztrosko, nawet nocą jego spokój nie został niczym zakłócony. Sielankę przerwały jedynie olbrzymie monstra, które zaatakowały Gerda, gdy ten przeprawiał się przez kamienne jaskinie, przebiegające pod pasmem górskim, za którym miała znajdować się śnieżna kraina z położoną w niej świątynią. Przestraszony wędrowiec zdołał przedrzeć się wąskimi korytarzami do wyjścia. Najwidoczniej powolne olbrzymy brzydziły się chłodem lub światłem dziennym, ponieważ nie zdecydowały się podążać jego śladem. Po kilku krokach Gerdo dostrzegł przez mgłę budowlę, która prawdopodobnie była poszukiwaną przez niego świątynią. Znajdowała się za wzmocnionym mostem linowym, który nie wyglądał zbyt bezpiecznie. Przy drzwiach powitali go strażnicy, zapytali o powód jego przybycia, a następnie jeden z nich zaprowadził go do komnaty, gdzie przy starym biurku siedział mnich piszący coś piórem po starym pergaminie.

Włodi - 2011-01-28 21:18:44

- Witaj w Świątyni Andarum, to prastare miejsce od lat jest domem dla mnichów dbających o dziedzictwo kultury i nauki tego regionu. Aby móc sprawnie funkcjonować w krainie śniegu, musimy mieć dobrze zaopatrzone i utrzymane magazyny. Jak rozumiem jesteś jednym z ochotników na pracownika naszych składów? - zapytała zakapturzona postać.
- Tak, przybyłem, by zaciągnąć się na jakiś czas w wasze szeregi. Chciałbym tu pracować - odparł szybko Gerdo.
- A czy zdajesz sobie sprawę, że nie jest to miejsce do końca bezpieczne? Pomimo, że kraina wydaje się wyludniona czasem pojawiają się tu śmiałkowie zwabieni wyssanymi z palca opowieściami o skarbach zgromadzonych wewnątrz. Żyją tu drapieżne zwierzęta, które potrafią być niebezpieczne dla ludzi. Zanim cokolwiek podpiszesz przemyśl to, co ci powiedziałem. Później nie będzie już odwrotu. - ze stoickim spokojem oświadczył mnich.

Włodi - 2011-01-28 21:19:10

- Wszystko już przemyślałem, nie boję się nikogo, a ponieważ oferujecie godziwą zapłatę i dobre warunki pracy, chcę przez najbliższy rok tu pozostać. Powiedz, gdzie mam złożyć swój podpis - zapytał Gerdo starszego człowieka.
- Gdziekolwiek na dole dokumentu - odparł mnich,, po czym podał mu pergamin i pióro.
Gerdo niezwłocznie dopełnił formalności, po czym wziąwszy swoje rzeczy udał się w głąb świątyni, gdzie zmierzali inni ludzie, jemu podobni. W komnatach, przez które przechodził, było bardzo tłoczno, dokoła panował gwar. Nie spodziewał się tu takiej ilości ludzi. Kupcy, magazynierzy, mnisi. Wszyscy stłoczeni w jednym budynku. Ze względu na pogodę, handlować na zewnątrz się nie dało. Gerdo zapytał mijającego go mężczyznę, dokąd ma się zgłosić jako młody pracownik, na co ten skierował go głównego magazynu.

Włodi - 2011-01-28 21:19:30

Widok podziemnej sali wypełnionej skrzyniami, workami i wieloma innymi przedmiotami wzbudzał wielkie wrażenie. Nie sposób było nie popaść w zachwyt, przeogromna przestrzeń pod murami świątyni zapewniała bezpieczne schronienie, zwłaszcza jeśli miało się tak doskonałe zaopatrzenie. Nie musiał długo stać bezczynnie, po chwili podszedł do niego mężczyzna o sędziwym już wieku jak mniemał obserwując jego twarz, usianą siwymi włosami. Gerdo domyślał się, że pełni tu on ważną funkcję, dlatego uprzejmie się przedstawił. Nieznajomy odpowiedział skąpym uśmiechem i rozpoczął oprowadzanie go po salach wraz z tłumaczeniem zakresu obowiązków. Tak, jak się spodziewał, miał za zadanie być siłą roboczą, przenosić i układać skrzynie, trzymać porządek na salach. Od czasu do czasu wybierać się na polowanie. Nic odpowiedzialnego, co bardzo go ucieszyło. Wyznaczono mu również opiekuna, z którym miał na co dzień pracować. Był to mężczyzna starszy stażem niż Gerdo, jednak niepracujący w świątyni jeszcze zbyt długo. Weterani piastowali lepsze stanowiska.

Włodi - 2011-01-28 21:19:53

Z czasem nie muszą już dźwigać skrzyń,a negocjują warunki z handlarzami, decydują o rozstawieniu towaru w salach i innych kluczowych sprawach, które są zbyt ważne, a żeby młodzi pracownicy mogli je ustalać.
Dni mijały beztrosko, każdy podobny do siebie. Gerdo szybko nawiązał nowe znajomości, swoją pracę wykonywał wzorowo, lecz z czasem zaczął tęsknić do dawnego życia, słońca wesoło święcącego w oczy, spania pod gołym niebem, a przede wszystkim do ciepłych krain, miękkiej zielonej trawy, zapachu kwiatów.
* * *
Któregoś mroźnego poranka Gerdo obudziło dziwne zachowanie innych magazynierów, chodzili przyśpieszonym krokiem, coś szeptali między sobą rozglądając się na boki. Długo nie mógł dowiedzieć się, co się stało. Żaden z jego znajomych ze świątyni nie potrafił mu udzielić konkretnej odpowiedzi na pytanie, co jest powodem tego zamieszania. W magazynie, pojawili się mnisi, rozmawiając przyciszonym głosem. Zaczęli wchodzić do komnat pracowników, przeszukując dokładnie ich rzeczy.

Włodi - 2011-01-28 21:20:17

Najwidoczniej czegoś szukali. Pojedynczo wzywali do siebie magazynierów, przeprowadzając z nimi rozmowy. Nikt do końca nie wiedział, o co chodzi. W pewnym momencie do Gerdo podszedł mnich, prosząc go na stronę. Był bardzo przejętych, z wyrazu twarzy dało się odczytać strach. Starzec rozejrzał się wokół, by mieć pewność, że nikt ich nie podsłuchuje, po czym zapytał:
- Przepraszam cię za tą nieprzyjemną sytuację, ale nie mogę zdradzić szczegółów. Czy nie zauważyłeś wczoraj wieczorem lub w nocy niczego podejrzanego? - zwrócił się do magazyniera.
- Nie, nic nie zwróciło mojej uwagi - odparł spokojnie Gerdo - tak jak każdego innego dnia, po skończonym dniu pracy udałem się do mojego pokoju, położyłem się chwilę, aby odpocząć, a potem udałem się posilić i wróciłem, by położyć się spać.
- A powiedz mi, czy twoi współlokatorzy byli cały czas w pokoju, kiedy wróciłeś z refektarza? - zapytał mnich nerwowo drapiąc się po brodzie.

Włodi - 2011-01-28 21:20:41

- Szczerze mówiąc, nie zwróciłem na to uwagi. Miałem ciężki dzień i marzyłem jedynie o ciepłym łóżku. Potrzebowałem wypoczynku - odparł wymijająco Gerdo.
Doskonale wiedział, że w pokoju nie było Birta. Nie wiedział, dlaczego o tak późnej porze przebywał poza komnatą, jednak nie chciał skierowywać podejrzeń na niego. Po zakończeniu rozmowy zaczął rozglądać się za współlokatorem, jednak tego nigdzie nie było widać. Przeszukiwania pokojów trwały nadal, magazynierów skierowano do pracy. Czas leciał powoli, dzień dłużył się niemiłosiernie, Gerdo był ciekaw, co z tego wszystkiego wyniknie. Wypytywał o Birta, ale nikt nie wiedział, gdzież to się podział. Pod koniec pracy Gerdo wezwano do jednego z gabinetów. Tam z zaskoczeniem zastał siedzącego przy biurku kolegę. Jego wyraz twarzy wskazywał kłopoty, próbował dawać mu jakieś znaki, ale mężczyźni nie zrozumieli się. Wezwanego posadzono obok obecnego już w sali pracownika, rozpoczęło się przesłuchanie. Zaskoczony Gerdo na początku nie miał pojęcia, co się dzieje. Jednak, jak się okazało, pod jego pryczą,

Włodi - 2011-01-28 21:21:01

którą dzielił z Birtem znaleziono przedmiot, którego dzisiejszego poranka mnisi poszukiwali. W zakonie rzadko zdarzały się kradzieże. Najczęściej to magazynierzy wynosili jakieś rzeczy, handlując z kupcami. Zapowiadał się wyjątkowo długi wieczór, ponieważ, jak zdążył zauważyć, Birt nie przyznawał się do winy, co stawiało Gerdo w świetle podejrzeń na równi swego kompana, a że wcześniej nie powiedział pełnej prawdy przesłuchującemu go mnichowi,teraz sprostowanie swoich zeznań wydawało się dużo trudniejsze i niekoniecznie korzystne, gdyż mędrcy mogliby źle zareagować na wiadomość, że zostali przez niego okłamani. Zapytani ponownie o to, kto jest sprawcą kradzieży obydwaj wyparli się winy. Rozzłoszczeni mnisi zadecydowali o wtrąceniu ich do lochów, strażnicy odprowadzili ich do celi, po czym z impetem zamknęli drzwi. Przerażony Gerdo zastanawiał się, co teraz go czeka. Nie wiedział, jak zostaną potraktowani, czy zakon posunie się tak daleko, by ich torturować. Ze złością spoglądał na swojego towarzysza, chciał się rzucić na niego i sprawić mu niezły łomot.

Włodi - 2011-01-28 21:21:20

Wiedział, że w ten sposób nic nie wskóra.
- Dlaczego się nie przyznałeś? Co ja tutaj robię? Mam obrywać za ciebie? Wiem, że w nocy nie było cię w pokoju! - eksplodował Gerdo.
- Spokojnie, to prawda, że nie było mnie w nocy w pokoju, ale w takim razie dlaczego mnie kryłeś przed tymi staruchami? - odpowiedział Birt.
- Nie wiedziałem, co robisz, ani gdzie jesteś. Nie spodziewałem się, że możesz być w to zamieszany, dlatego nie chciałem kierować podejrzeń w twoją stronę - odparł ze złością Gerdo.- To miło z twojej strony. Nie spodziewałem się, że mnisi tak szybko się zorientują. Wtedy lepiej ukryłbym doktrynę. Nie mieli problemu ze znalezieniem jej pod naszą pryczą. - roześmiał się magazynier.
- Co w tym śmiesznego? Lepiej wymyśl, jak wydostać nas z tych tarapatów. Chyba nie sądzisz, że wezmę winę na siebie?! - ze złością zapytał młodzian.
- Dobrze by było, ale domyśliłem się, że nie będziesz zadowolony. Jednak mając do wyboru podzielenie winy na dwóch, a osobiste oberwanie za tą kradzież,

Włodi - 2011-01-28 21:21:41

wybrałem pierwszą opcję - z przekąsem powiedział Birt spoglądając w stronę swojego kompana.
- Chyba oszalałeś! Nie mam zamiaru być twoim wspólnikiem! Co to w ogóle za doktryna, którą ukradłeś? To coś bardzo cennego? Mam nadzieję, że nic nam nie zrobi ta zgraja dziwaków - odpowiedział, rzucając swemu rozmówcy pogardliwe spojrzenie.
- Nie denerwuj się przyjacielu, mam dla ciebie dobrą i złą wiadomość. Doktryna jest bardzo cenną księgą, gdyby udało nam się ją sprzedać bylibyśmy ustawieni do końca życia, jednakże osoba, która chce mieć ją w swoim posiadaniu może spróbować nas stąd wyciągnąć. Informacje, które mogę jej przekazać, są bardzo cenne.Znam ten budynek jak własną kieszeń. Całe szczęście mnisi o tym nie wiedzą - roześmiał się Birt, kładąc się na łóżku.
- Ciekawe tylko kiedy... Sami nie uciekniemy, a obserwując twoją chęć do przyznania się, nie sądzę żeby uznali mnie za niewinnego - powiedział Gerdo, podchodząc do malutkiego okienka, przez które widać było gwieździste niebo.

Włodi - 2011-01-28 21:22:04

Tego wieczoru dalej już nie rozmawiali. Chłodne powietrze wpadające przez kraty w drzwiach skłoniło ich do szybkiego położenia się do łóżek. Gerdo nawet nie wiedział, kiedy usnął. Poranek przywitał ich lodowatym powiewem powietrza. Para wydobywająca się z ich ust wraz z każdym oddechem unosiła się w powietrzu. Gerdo nie mógł uwierzyć, że to nie był sen. Niestety każde kolejne uszczypnięcie nie przynosiło rezultatu. Usiadł na łóżku zakrywając twarz w dłoniach. Nie wiedział co ma robić, co ma myśleć, jak się zachowywać. Dyskusja z Birtem nie miała sensu. Musiał wymyślić jakiś sposób na ucieczkę. Może to, co mówił złodziejaszek było prawdą? Może rzeczywiście ktoś pomoże im w ucieczce. Pozostawało mu jedynie czekać.
W ciągu kilku dni mnisi odwiedzili ich tylko raz z zapytaniem o sprawcę kradzieży. Oznajmili, że złoczyńców nie zamierzają karmić, dlatego czeka ich śmierć z głodu lub przyznanie się do winy. Gerdo zastanawiał się, czy nie przyznać się do nie swojego przestępstwa, żołądek z czasem zaciskał mu się co raz bardziej. Czuł jak opadał z sił.

Włodi - 2011-01-28 21:23:46

W noc, gdy postanowił wziąć na siebie winę, za przypisywany mu występek zdarzyło się coś, czego się nie spodziewał. Usłyszał jakieś ciche stukanie w ścianę. Dźwięk monotonnie się powtarzał przez minuty, kwadranse, godziny. Dziwiło go, że żaden ze strażników tego nie słyszał. Po jakimś czasie z muru, który dzielił ich od wolności wypadła cegła, potem następna, i kolejna. Gerdo mógł w dziurę wsadzić całą głowę, jednak wciąż była za mała, a żeby się przedostać. Podniecony Birt niemalże skakał z radości. Gdy otwór stał się na tyle duży mężczyźni niezwłocznie przecisnęli się przez niego wychodząc na zewnątrz. Wiał okropnie zimny wiatr, a patrząc w dół ujrzeli przed sobą przepaść. Nie mieli drogi ucieczki, zastanawiali się, kto i w jaki sposób się tu przedostał. Po chwili znali już odpowiedzi na te pytania. Do skarpy na przeogromnym gryfie podleciał zakapturzony człowiek. Oznajmił że przybył po nich na zlecenie swego pana. Ciche gwizdnięcie przywołało dwa następne stworzenia, które prawie że bezszelestnie wylądowały na skarpie.

Włodi - 2011-01-28 21:24:17

Więźniowie nie czekając ani chwili dosiedli tych podniebnych bestii wzbijając się w powietrze. Nie mieli pojęcia jak się zachować. Przybysz gwizdnął jeszcze raz i wyznaczył drogę, w którą pośpiesznie się oddalili pod osłoną nocy.

koniec :)

Włodi - 2011-01-28 21:33:38

Przedstawię unikalną książkę  z gry margonem , dostępną po wykonaniu questa.


Naznaczony od urodzenia


Skryba Finezjusz


Nad wioską zaległa noc. Światło księżyca oświetlało drogę, po której kroczył zakapturzony wędrowiec. Jego twarz ukryta była w półmroku, laska na której się wspierał oświetlała mu drogę dziwnym, magicznym strumieniem. Zbliżywszy się do jednego z domów zapukał do drzwi. Czynność powtórzył kilkukrotnie, aż te otworzyły się skrzypiąc przeraźliwie. Na twarzy gospodarza zarysowało się lekkie zdziwienie. Nie spodziewał się gościa o tej porze. Nie wiedział, czym spowodowana jest ta tajemnicza wizyta. Zaprosił mnicha do domu częstując strawą, jednak ten odmówił. Wyjawił mu przyczyny tego nocnego spotkania, które sprawiły że mieszkaniec wioski zamarł na chwilę. To nie mogła być prawda, to tylko zły sen, z którego chciał się obudzić. Wiedział, że jego syn od urodzenia posiadał dar, który niejednokrotnie zaskakiwał mieszkańców osady, jednak do głowy mu nie przyszło, że skrzętnie ukrywane umiejętności mógł dostrzec ktoś spoza Torneg. Jak się okazało Mauri od urodzenia był obserwowany i został wybrany do służby w zakonie mnichów.Zadaniem ojca było poinformowanie go o tej decyzji, która miała zmienić jego całe życie. Starzec wychodząc z chaty powiedział, że wróci tu za kilka dni, prosząc by chłopiec był gotowy do drogi... Siedem dni później zakapturzona postać ponownie zawitała do wioski prowadząc ze sobą dwa objuczone konie. Mauri wiedział, że nadszedł czas opuścić rodzinne domostwo. Ojciec zdążył mu wytłumaczyć powody rozstania, choć chłopiec nie był pewien do końca, czy dobrze wszystko zrozumiał. Nieznajomy nieco go przerażał, czuć było od niego dziwny chłód. Jego spojrzenie świdrowało duszę, przewiercało myśli na wskroś, paraliżowało ruchy. Ostatni uścisk zalanej łzami matki i chłopiec dosiadł przyprowadzonego konia. Nie miał wiele bagażu, kilka ubrań, trochę strawy na drogę i jego ukochane książki to wszystko, co zabrał ze sobą. Od dzieciństwa garnął się do nauki, jedna ze starszych kobiet z wioski w przeszłości wiele mu czytała. Zainspirowany opowieściami chłopiec pogłębiał swą wiedzę, opanował sztukę czytania i pisania, każdą wolną chwilę poświęcał na wertowanie kart ksiąg,które były niezrozumiałe dla jego rówieśników. Lecz to nie był jedyny jego dar, z czasem pojął, że potrafi więcej od zwykłych ludzi. Potrafił posługiwać się mocą. Rodzice tłumili w nim te umiejętności, zabronili pokazywać je innym. Twierdzili, że to sprowadzi na niego kłopoty. W tej chwili Mauri zrozumiał, że mieli rację. Wsiadając na konia chłopak rzucił ostatnie spojrzenie w stronę rodzimej zagrody. Łzy cisnęły mu się do oczu, jednak nie pozwolił emocjom wziąć górę. Zacisnął zęby i jechał w ślad za tajemniczym przybyszem.
Dni ciągnęły się przeraźliwie, każdy podobny był do poprzedniego. Początkowo Mauri próbował je liczyć wrzucając do skórzanego woreczka jeden kamyk każdego świtu, z czasem zaprzestał tej czynności, stracił rachubę. Domyślał się, że przebył już niewiarygodnie wielką drogę, a powrót do domu stał się nierealny. Z drugiej zaś strony miał wreszcie okazję na własne oczy zobaczyć wiele cudów, opisywanych w książkach. Stworzenia o zielonej skórze, posługujące się bronią jak ludzie, kobiety przemienione w ptaki, o wielkich skrzydłachz połyskującymi piórami, a także groźnie wyglądających szponach, którymi rozszarpywały swe ofiary. Niechybnie jedną z ofiar stałby się i on gdyby nie protekcja mnicha. Magicznymi zaklęciami bronił ich przed napaściami tych przedziwnych kreatur. Mauri zaczął doceniać potęgę magii, chciał nią władać równie dobrze jak mnich, próbował nawet nawiązać z nim rozmowę, jednak jego przewodnik był małomówny. Wciąż powtarzał, że wiedzę która jest mu przeznaczona posiądzie w miejscu, uznanym za cel ich wędrówki. Po przemierzeniu dolin usłanych kwiatami, kopalni zasiedlonych przez klan zielonych orków, gór pod władaniem złowrogich harpii oraz jaskiń zasiedlonych przez potężne olbrzymy, wkroczyli do krainy śniegu. Dech w piersiach zapierał widok, jaki ukazał się oczom Mauriego. Szczyty lodowych gór skrytych w chmurach, drzewa pokryte białym puchem, a także doliny kąpiące się w promieniach słońca to widok, którego wyobraźnia chłopca nie była w stanie pojąć. Niezmącony spokój koił zmęczenie, jakim obarczona była wielodniowa wędrówka.Jedynie wiatr cicho pogrywał na gałęziach drzew, zrzucając z nich delikatne płatki śniegu, które bezszelestnie opadały na ziemię, przytłoczoną grubą warstwą białego całunu. Kraina wyglądała na niezasiedloną, niedostępną, spokojną a zarazem groźną. Nie do pomyślenia było, by ktokolwiek mógł tu żyć w tak srogich warunkach. A jednak szlaki nie wyglądały na zaniedbane, co więcej ślady stóp odbite w śniegu sprawiały wrażenie całkiem świeżych. Stanowiło to dla chłopca zagadkę, która wyjaśniła się wkrótce, gdy wraz ze swym przewodnikiem stanęli przed mostem. Gęsta mgła zasnuwająca to miejsce nie pozwalała dostrzec, co się za nim znajduje.
Z każdym kolejnym krokiem chłopiec dostrzegał coś wyłaniającego się z gęstego powietrza. Jego oczom ukazały się rysy potężnej budowli. Mauri stanął przed wrotami świątyni andarum, które na znak mnicha otworzyły się z cichym zgrzytem. Chłopak nigdy nie był w tak wielkiej budowli. Sala główna wyglądała na pomieszczenie służące do zgromadzeń, znajdowała się tam duża ilość krzeseł i coś na pokrój tronu stojącego na przeciwko nich.Nie miał wiele czasu by się przyjrzeć dokładnie, gdyż starzec skierował go do kolejnej komnaty. Oszołomiony przepychem chłopiec chłonął widok pięknych pomieszczeń, aż w końcu wkroczył do magazynu. Ogrom skrzyń i ludzi tam pracujących bardzo go zaskoczył. Nie miał pojęcia gdzie się znajduje, jednak był pełen podziwu dla świetnej organizacji tego miejsca. Magazynierzy kłaniali się jego opiekunowi, wyglądało na to, że jest kimś ważnym. Po chwili mnich skierował go do kolejnych drzwi, zaczęli schodzić do podziemia. Mauri nie wiedział, czego się spodziewać, jednak po przekroczeniu progu jego serce zabiło mocniej. Przed nim znajdowały się olbrzymie regały z prawdopodobnie ręcznie rzeźbionymi zdobieniami, na półkach spokojnie stały sobie książki w ilościach, jakich nigdy do tej pory chłopiec nie widział. Obszerne tomiska, oraz niewielkie rękopisy, w skórzanych oprawach, złoto zdobionych tytułach. Zwoje zapisanych pergaminów, woluminy czekające aż znajdą się w ludzkich rękach, by móc zaprezentować się w całej okazałości. W powietrzu czuć było ich zapach,jedynym rodzajem światła były zapalone świece i lampy naftowe stojące na stolikach, przy których inni mnisi podobni do jego opiekuna wertowali zaciekle stare księgi, inni chyba je przepisywali bądź tłumaczyli. Chłopcu trudno było odgadnąć, czym się dokładnie zajmują, jednak z całego serca chciał się dowiedzieć, co to za miejsce, dlaczego go tu przyprowadzono i jakie są zamiary względem niego tego uczonego zgromadzenia. Przemierzając korytarze obszernej biblioteki dotarli do jej centralnego miejsca, w którym znajdowało się olbrzymie biurko wraz z wielkim fotelem, na którym spoczywał mnich zupełnie odmiennie ubrany od pozostałych. Na głowie miał szeroki kapelusz, jego szaty mieniły się tajemniczym fioletowym blaskiem a w ręku dzierżył drewnianą laskę zakończoną na szczycie turkusową kulą, która intrygująco pobłyskiwała. Chłopiec domyślił się, że człowiek ten jest opatem świątyni, dlatego ukłonił mu się nisko witając się z mnichem. Chwilę milczenia przerwał jego dostojny głos, który z wielkim spokojem wyjaśnił Mauriemu przyczyny sprowadzenia go do klasztoru.Podekscytowany młodzian wysłuchał przemowy opata, jednak nie wszystkie jej elementy go radowały. Z dniem dzisiejszym miał zostać włączony do szeregów zakonu, studiować księgi, uczyć się magii, której dar otrzymał podczas narodzin i choć szczerze tego pragnął, zostało to okupione smutną przysięgą. Otóż od dnia dzisiejszego nie wolno mu było opuszczać murów świątyni, co oznaczało że więcej już nie zobaczy swych bliskich. Zakon miał stać się jego domem, nauka miłością, praca dniem powszednim, a magia ukojeniem zranionej duszy. Po rozmowie z Selderem chłopca zaprowadzono do jego komnaty, stało w niej niewielkie łóżko, obok którego znajdował się stolik z lampą. O jedną ze ścian oparty był niewielki regał, na którym leżały przybory piśmiennicze, atrament, pióro, pergamin. Do tego kilka podręczników. Niewielkie okienko wychodziło na zachód. Zmierzchało już, Mauri zabrał się ochoczo do strawy jaką przynieśli mu mnisi. Spojrzał przez okno na zachodzące słońce, choć niewiele dało się dostrzec przez zamieć, którą rozpętał wiatr. Choć wiedział, że życie jakie będzie od tej pory prowadziłjest prawdopodobnie spełnieniem jego marzeń, kładąc się na łóżku uronił łzę za rodzinnymi stronami,polami porośniętymi złotymi kłosami zbóż, ciepłymi promieniami słońca i rodziną, która była dla niego najważniejszą rzeczą na świecie. Sen długo nie nadchodził, Mauri zastanawiał się nad tym co go czeka, czy podoła stawianym mu wymaganiom przez mnichów, czy nie zawiedzie pokładanych w nim nadziei. W głębi serca postanowił powrócić w rodzinne strony tak szybko, jak tylko to będzie możliwe. Nie zdawał sobie sprawy, że będzie to trudniejsze niż się spodziewał.


koniec :)

www.pathologicsquad.pun.pl forum fishingsuperstars zaproszenia-na-wesele.eu Lubiatowo pokoje